Nowe "Stranger Things" to blockbuster wszech czasów. Nie byłam na to gotowa [RECENZJA ZE SPOILERAMI]
Obserwuj naTemat w Wiadomościach Google
- Nowy sezon "Stranger Things" zadebiutował na Netflixie 27 maja.
- Ponownie spotkamy w nim znanych z poprzednich części bohaterów, takich jak Jedenastka, Mike Wheeler, Dustin Henderson, Steve Harrington czy Joyce Byers.
- Pierwsza część czwartej odsłony przygód dzieciaków z Hawkins to właściwie nie siedem odcinków, a siedem filmów.
- "Stranger Things 4" przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. To jedna z najlepszych gigaprodukcji, jakie widziałam od lat.
- Uwaga: tekst zawiera spoilery i przeznaczony jest dla osób, które już widziały serial. Jeśli jesteście jeszcze przed seansem nowego sezonu, sprawdźcie naszą bezspoilerową recenzję.
Z Hawkins do Kalifornii
Do świata "Stranger Things" wracamy kilka miesięcy po wydarzeniach z trzeciego sezonu. Pierwszy odcinek od razu wprowadza nową, kontrastującą z ponurą Indianą lokację – słoneczną Kalifornię, do której przeprowadziła się Joyce Byers wraz z synami Willem i Jonathanem oraz adoptowaną po zniknięciu Jima Hoppera Jedenastką.
Zachodnie wybrzeże pokazano zupełnie inaczej niż swojskie Hawkins. Zamiast niebieskiego podświetlenia, mamy otulone miękkim światłem kadry oraz sączące się leniwie hity pokolenia dzieci-kwiatów, jak "California Dreamin'".
Chociaż kamera kreuje przed naszymi oczami sielski krajobraz, dla Jedenastki (znanej w szkole pod nazwiskiem Jane Hopper) przeprowadzka nie wiąże się z samymi przyjemnościami. Dorastająca dziewczyna wyraźnie odstaje od reszty rówieśników i mierzy się z podłym prześladowaniem ze strony popularnych dzieciaków.
Co słychać u Joyce? Postać grana przez Winonę Ryder dostaje dziwną przesyłkę z ZSRR. W jej sprawie odzywa się do znanego z poprzednich sezonów Murraya, który jest specjalistą od wszelakich tematów spiskowych.
Tymczasem w Hawkins Mike oraz Dustin wciąż są nerdami grającymi w "Dungeons&Dragons". W licealnych murach odnaleźli jednak podobnych do siebie outsiderów, wśród których prym wiedzie przypominający młodego Ozzy'ego Osbourne'a ekscentryczny Eddie.
Od grupki zaczyna nieco odstawać Lucas. Chłopak nie zapomniał o starych kolegach, ale jednocześnie próbuje zerwać z łatką "dziwaka", czego próbuje dokonać przez dołączenie do szkolnej drużyny koszykówki i przyjaźń ze sportowcami o rozdętym ego.
Nastolatek wciąż czuje coś do Max, jednak szybko dowiadujemy się, że pomiędzy sezonami dziewczyna z nim zerwała, a także odsunęła się od grupki przyjaciół po tragicznej śmierci swojego przybranego brata Billy'ego, która odcisnęła na niej piętno.
Bohaterowie serialu nie są już dziećmi, a więc ich wygląd i problemy nie odsyłają już do familijnych produkcji pokroju "Goonies" czy "Stań przy mnie", ale do rasowych teen dram z epoki. A ponieważ wraz z nimi dojrzała również widownia serialu, twórcy zdecydowali się zrezygnować z taryfy ulgowej.
Zło w Hawkins nie śpi
W Hawkins zło nigdy długo nie śpi, ale tym razem nie objawia się już w postaci stworków nieco przypominających designem kosmitę z "Obcego" czy gargantuicznych monstr z mackami rodem z filmów sci-fi z lat 50.
Chociaż wszystkie odsłony "ST" mają oznaczenie wiekowe od lat 16, dopiero ten sezon faktycznie na nie zasługuje. Krew może nie płynie strumieniami, ale atakuje widzów zdecydowanie częściej, a sam główny nemezis bohaterów, czyli Vecna (przypominający nieco Franka Cottona z "Hellraisera") może śnić się po nocach nawet starszej części publiczności. To wszystko wypada jednak blado przy tym, w jak przerażający sposób potwór (ponownie inspirowany zresztą "D&D") zabija swoje ofiary.
Pierwsza na "rożen" idzie cheerleaderka Chrissy, którą monstrum ostatecznie dopada, gdy jest w przyczepie zamieszkanej przez wspomnianego Eddie'ego. Dziewczyna podlatuje pod sufit wzorem jednej z pierwszych scen "Koszmaru z ulicy Wiązów", a następnie jej kończyny i szczęka zostają wygięte pod dziwnymi kątami. Jakby tego było mało, jej oczy zostają "wessane" do śródka.
Tak kończą życie wszystkie ofiary tajemniczego potwora, co każdorazowo zostaje skrupulatnie udokumentowane przez oko kamery. Dobrze więc radzę: zastanówcie się dwa razy, zanim włączycie serial tęskniącym za Jedenastką dzieciakom.
Sam modus operandi Vecny przypomina skrzyżowanie strategii Freddy'ego Kruegera ze wspomnianego horroru Wesa Cravena z tą stosowaną przez klauna Pennywise'a z "To". Zanim bowiem bohaterów dosięga śmierć, potwór prześladuje ich i wprowadza w przypominający sen trans, w którym pokazuje im ich największe lęki.
Już sam pierwszy odcinek "Stranger Things" dostarcza tyle rozrywki, ile czasem połowa innego serialu. Mnogość wątków to jedno – klucz tkwi też w tym, JAK to jest zrobione i nie o same efekty specjalne tu chodzi (pojawia się ich zresztą więcej dopiero w kolejnych odcinkach).
Pierwszy odcinek zapowiada (i spełnia później tę obietnicę), że czwarty sezonu serialu braci Duffer będzie zupełnie innym doświadczeniem wizualnym, wprowadzającym widzów na jeszcze wyższy poziom immersji.
Praca kamery osiąga w 4. sezonie "Stranger Things" poziom mistrzowski, a dynamiczny montaż wielokrotnie zostaje bardzo zmyślnie zastosowany – sekwencji przeplatającej mecz koszykówki z rozgrywką gry "Dungeons and Dragons", któa podkreśla podobne uczucia towarzyszące obu aktywnościom, długo nie zapomnicie.
Jak zwykle do grona uwielbianych postaci wprowadzono też nowych bohaterów, którzy mają szansę zostać z nami na dłużej. To nie tylko wspomniany charyzmatyczny Eddie grany przez Josepha Quinna, ale również wiecznie zjarany i obdarzony zjawiskową taflą czarnych włosów kolega Jonathana Argyle (w tej roli Eduardo Franco).
Vecna zabija dzieciaki
Przez kolejne trzy odcinki akcja dalej mknie na złamanie karku w niemal każdym z wątków, jednak najwięcej mięsa przypadło temu dziejącemu się w Hawkins. O morderstwo wspomnianej Chrissy podejrzany jest – przez lokalną policję, a także mieszkańców – Eddie. Chłopak faktycznie widział ją jako ostatni, ale na opinię publiczną większy wpływ zdaje się mieć jego wygląd, ulubiony gatunek muzyczny oraz granie w "D&D".
Twórcy wybierając chłopaka na kozła ofiarnego, flirtują z ówczesnymi nastrojami społecznymi Amerykanów, tak jak wcześniej wielokrotnie odwoływali się do zimnej zojny, która stanowi zresztą tło również tego sezonu.
Tym razem odnoszą się jednak do zjawiska tzw. satanic panic, czyli moralnej paniki, wywołanej przez słynną książkę-mistyfikację "Michelle Remembers". Po jej wydaniu obywatele USA wszędzie dopatrywali się szatańskiej aktywności, nawet w tak niewinnych grach, jak właśnie "Dungeon&Dragons".
To wzmożenie moralne dla niektórych skończyło się tragicznie. Najsłynniejszymi ofiarami satanic panic stała się tzw. Trójka z Memphis, czyli trójka nastolatków z Indiany skazana za potrójne morderstwo.
Dowodów na ich winę nie było praktycznie żadnych. Bezpodstawnie założono, że zbrodnia miała charakter satanistyczny, a skoro jeden z trójki przyjaciół słuchał metalu i interesował się ezoteryką... Bracia Duffer przyznali, że film dokumentalny "Lost Paradise", opowiadający o niesłusznie skazanych nastolatkach, stanowił jedną z ważniejszych inspiracji czwartego sezonu.
Banda z Hawkins domyśla się jednak, że za morderstwem Chrissy kryje się coś więcej niż zbuntowany nastolatek. Jako pierwsza na trop wpada pracująca w szkolnej gazetce Nancy, co niestety szybko zostaje okupione śmiercią jej redakcyjnego kolegi.
Dziewczynie udaje się jednak dowiedzieć, że podobnych zbrodni już kilkudziesiąt lat wcześniej miał dopuścić się niejaki Victor Creel, zamknięty od tamtej pory w zakładzie psychiatrycznym.
Z kolei Dustin i reszta młodszej gwardii znajduje ukrywającego się Eddiego, który opowiada im, co zaszło w przyczepie jego wuja. Jego historia sprawia, że nie mają już wątpliwości, że do ich świata znów przedostało się monstrum z Drugiej Strony. Jak zwykle, łączą swoje siły ze starszymi przyjaciółmi, by po raz kolejny uratować miasteczko.
A jest o co walczyć, gdyż szybko okazuje się, że na swoją kolejną ofiarę Vecna wybrał Max. Doświadczająca coraz większej liczby przerażających wizji dziewczyna szykuje się na śmierć. Przed monstrum teoretycznie nie ma ucieczki, ale jej przyjaciele nie oddadzą jej bez walki.
Nancy i Robin odkrywają podczas wizyty w miejskiej bibliotece, że historia Creela naprawdę łudząco przypomina to, co aktualnie dzieje się w Hawkins. Udając studentki psychologii, dostają się do zamkniętego zakładu psychiatrycznego i w scenie łudząco przypominającą tę z "Milczenia owiec" wydobywają z Victora prawdę.
Podczas wizyty w zakładzie psychiatrycznym nie tylko dowiadują się, że Vecna atakował mieszkańców miasteczka już wcześniej, ale co ważniejsze, poznają sposób na wyrwanie jego ofiar ze śmiertelnego transu.
Co ciekawe, Creela gra nie kto inny, jak Robert Englund, czyli filmowy Freddy Krueger ze wspomnianego "Koszmaru z ulicy Wiązów". Cameo Englunda nie będzie zresztą jedyną wskazówką zostawioną przez braci Duffer, że najsłynniejsze dzieło Cravena miało na ten sezon serialu niebagatelny wpływ.
Jedenastka na ratunek
Co naprawdę święci się w Hawkins wiedzą też federalni agenci, którzy jedyną nadzieję na ratunek upatrują w Jedenastce. Dziewczyna ma znów zbawić świat, a już i tak nie ma lekko – chociaż na ferie wiosenne przyleciał do niej ukochany Mike, prześladowcy nie dają jej spokoju nawet poza szkolnymi murami i wstrętnie upokarzają ją na torze dla wrotkarzy. Pozbawiona mocy El atakuje prowodyrkę akcji fizycznie, co nie tylko wprawia jej chłopaka w osłupienie, ale także ściąga na jej głowę policję.
Z odsiadki w areszcie ratuje ją znany z poprzednich sezonów dr Sam Owens. Nastolatka zgadza się, by pojechać na badania, które mają przywrócić jej moc, potrzebną do konfrontacji z Vecną.
Jedenastce rzednie jednak mina, gdy na miejscu widzi dobrze znanemu widzom z pierwszego sezonu dr Martina Brennera (nazywanego przez Jedenastkę Papą) – bezwględnego naukowca, który w serialu odpowiadał za cały projekt MKUltra. El początkowo zostaje przez niego zmuszona do wzięcia udziału w eksperymentach, jednak później poddaje się im dobrowolnie.
Tymczasem Mike, Jonathan oraz Will próbują uciec pilnującym ich agentom federalnym i podążyć za Jedenastką. Plan ucieczki ostatecznie się powodzi, ale rządowi agenci z frakcji chcącej przejąć El robią wcześniej w domu Byersów kalifornijską masakrę bronią maszynową.
Z kolei niedługo po przylocie Mike'a do Kalifornii, Joyce dowiaduje się, że jeśli chce uratować Hoppera z obozu pracy na Kamczatce, musi dostarczyć okup na Alaskę. Leci tam razem z Murrayem, a na miejscu spotyka się z pilotem Jurijem, który ma polecieć z nimi do Rosji i zgarnąć byłego szeryfa Hawkins.
Sprawa się jednak komplikuje, gdyż mężczyzna okazuje się zdrajcą i wydaje ukrywającego się po ucieczce Hoppera oraz pomagającego mu klawisza (Tom Wlaschiha). Joyce i Murraya postanawia natomiast wydać KGB.
Hollywoodzki rozmach
Najbardziej epicko spośród wspomnianych odcinków (czy w ogóle na tle całej pierwszej części sezonu) prezentuje się odcinek czwarty. A to za sprawą genialnie nakręconej strzelaniny, jakiej nie powstydziliby się najlepsi reżyserzy kina akcji, wspomnianej sceny rodem z filmu o Hannibalu Lecterze (nawiązującej też nieco do "Halloween" Johna Carpentera), horrowej sekwencji z opowieści Creela inspirowanej "Amityville" czy spektakularnych wybuchów towarzyszących ucieczce Hoppera.
Na absolutne podium ustawiłabym jednak scenę ratowania Max ze szponów Vecny, prezentująca także po raz pierwszy jego "królestwo", w którym fani "Obcego" i (to nie żart) "Niekończącej się opowieści" odnajdą znajome elementy. Pod względem samego obrazu, mamy kolejny dowód na to, że gigantyczny budżet (30 mln dolarów), jaki "Stranger Things" dostało na każdy odcinek, nie poszedł w las.
Nie o sam wizualny rozmach tu jedynie chodzi. Twórcy postanowili poznęcać się nad widzami i do samego końca sceny trzymać ich w niepewności, czy Max przeżyje. Sekwencję, w której dziewczyna biegnie przez mroczny wymiar przy dźwiękach ściągającej ją do świata rzeczywistego piosenki "Running up That Hill" Kate Bush nakręcono w sposób wzbudzający tak silne emocje, że po skończeniu odcinka wielu widzów będzie musiało zrobić sobie przerwę. Bez wątpienia to scena z potencjałem na zapisanie się w historii kinematografii, a w pewnych kręgach nawet na zyskanie statusu kultowego.
Na tle horroru i terroru oraz emocjonalnych rollercoasterów towarzyszących innym wątkom, wyprawa Joyce po Hoppera prezentuje się najmniej emocjonująco. Trudno nie odnieść wrażenia, że ich historia to przede wszystkim comic relief, który ma dać oddech po przerażających wydarzeniach z Hawkins.
Nieco podobny cel zdają się mieć kalifornijskie przygody Jonathana, Mike'a, Willa i Argyle'a. Jednak przez fakt, że bardziej łączą się one z głównym wątkiem fabularnym, powrót do ich historii nie wytrąca z równowagi tak bardzo, jak towarzyszenie niespełnionym kochankom.
Ciekawie w tym wątku wypada nastomiast odwrócenie ról płciowych w znanym popkulturowym tropie "damy w opałach" – w tej układance to mężczyzna potrzebuje pomocy, a na odsiecz rusza mu kobieta, podczas gdy w klasycznych narracjach z reguły bywało odwrotnie.
All Monsters Are Human
W ostatnich trzech odcinkach pierwszej odsłony czwartego sezonu tempo nieco spada, ale nie oznacza to nudy podczas seansu. Kalifornijski wątek zostaje ograniczony na rzecz rozbudowania wątku Jedenastki, która by odzyskać moc, mierzy się w specjalnej komorze dysocjacyjnej ze swoimi traumatycznymi wspomnieniami.
Prowadzi ją to do odkrycia, że to nie ona spowodowała przed laty masakrę w laboratorium w Hawkins, a osobnik udający jej sprzymierzeńca, który okazuje się numerem Jeden (gra go Jamie Campbell Bower).
"El" przypomina sobie, że młody mężczyzna opowiedział jej, w jaki sposób zyskał parapsychologiczne zdolności i do jak niecnych celów je wykorzystał. Chcąc go powstrzymać, dużo młodsza wówczas Jedenastka wysłała go do innego wymiaru, gdzie zmienił się w nikogo innego, jak w Vecnę. To wydarzenie bezpośrednio poprzedziło jej znaną z pierwszego sezonu ucieczkę.
Mniej więcej w tym samym czasie dziecięcy detektywi z Hawkins odkrywają, że portale do innego wymiaru otwierają się na miejscach zbrodni. Część ekipy zostaje wciągnięta na Drugą Stronę, ale dzięki pomysłowości Dustina, udaje się wydostać Robin i Eddie'ego.
Coś jednak idzie nie tak i Nancy – która miała przejść na drugą stronę bezpośrednio przed Stevem – nie zostaje sprowadzona z powrotem. Vecna pokazuje jej wizję, dzięki której nastolatka dowiaduje się, że urodził się on jako rzekomo zmarły syn Victora Creela.
Tymczasem na Kamczatce Joyce i Murray obezwładniają Jurija i podstępem dostają się do więzienia, w którym przebywa Hopper. Ratują go dosłownie w ostatniej chwili, kiedy Rosjanie zostawiają "Amerykańca" i jego współwięźniów jako przekąskę dla schwytanego przez nich Demogorgona.
Chociaż ostatnie trzy odcinki pierwszej odsłony czwartego sezonu nie wykręcają z emocji aż tak jak poprzednie epizody, oczy widzów mogą nacieszyć się wędrującymi po równoległym wymiarze bohaterami. Krajobraz Upside Down odmalowano bowiem z jeszcze większą fantazją niż w poprzednich częściach.
Dużo czasu spędzamy też z El w laboratorium w scenach kojarzących się z twórczością Stephena Kinga, a w szczególności z takimi adaptacjami jego powieści, jak "Carrie" czy "Podpalaczka". Te sekwencje są wizualnie skromniejsze i przywodzą na myśl najbardziej kameralny ze wszystkich pierwszy sezon "Stranger Things".
Poznanie ludzkich korzeni Vecny to oczywiście nie koniec czwartego sezonu, na którego dwa finałowe odcinki poczekamy do lipca. Można powiedzieć, że twórcy się zlitowali, nie zostawiając widzom żadnego potężnego cliffhangera na pożegnanie.
"Stranger Things" – blockbuster wszech czasów?
Bracia Duffer zrobili coś, czego na platformach streamingowych jeszcze nie było – sprzedali Netfliksowi siedem filmów (a łącznie z kolejną częścią czwartego sezonu – dziewięć) i powiedzieli, że to odcinki serialu.
Podobny metraż pojedynczych epizodów już wcześniej zdarzał się w telewizji (tyle samo trwały chociażby odcinki "Sherlocka"), ale wtedy ich liczba była zazwyczaj znacząco ograniczona.
Nieufnie podchodziłam do tak wydłużonego czasu ekranowego, ale efekt przekroczył wszelkie moje oczekiwania. Czy ścieżką Braci Duffer podążą inni twórcy? Wcale bym się nie zdziwiła. "Stranger Things" w pierwszym momencie zaskakuje przede wszystkim podkręconym poziomem grozy i liczbą popkulturowych tropów i cytatów, których jest jeszcze więcej niż w poprzednich sezonach.
Niesamowitą wręcz galerię kultowych horrorów wymieszano i wstrząśnieto jednak z innymi gatunkami, chociażby takimi jak: kryminał, science fiction, teen drama czy film szpiegowski, a można by wymieniać dalej.
Taki gatunkowy amalgamat sprawia, że choć większość elementów w serialu doskonale kojarzymy z innych produkcji (niektóre motywy ściągnięto żywcem z innych filmów), to razem i w takiej konfiguracji dostarczają świeżych wrażeń. Jasne, serial podąża czasami utartymi szlakami schematów fabularnych i utrzymuje nostalgiczny klimat lat 80. z poprzednich sezonów, ale scenariuszowo i realizacyjnie to zupełnie inna jakość doświadczenia.
Na tle pozbawionych w ostatnich latach życia historii z filmowych blockbusterów, scenariusz "Stranger Things" wypada wręcz wybitnie, choć w istocie przecież do tego mu daleko. Nieskomplikowany, ale naszpikowany zwrotami akcji, niewymuszonym humorem i świetnie napisanymi bohaterami, zdaje egzamin, który scenariusze współczesnego kina rozrywkowego często oblewają.
Ta historia dużo by jednak straciła, gdyby nie jej oprawa. Bracia Duffer zawsze mieli dobre oko i ucho, ale w czwartym sezonie "ST" doprowadzili kompozycję dźwięku i obrazu do perfekcji. Efekt zgrania znanych z poprzednich części synthwave'owych brzmień oraz muzycznych przebojów z mistrzowsko zmontowanymi zdjęciami przypomina momentami fabularny teledysk, od którego trudno oderwać wzrok.
Już pierwszy sezon "Stranger Things" był fenomenem popkulturowym na ogromną skalę, ale najnowsza odsłona z dużym prawdopobieństwem wywinduje serial braci Duffer do rangi pokoleniowego doświadczenia i ustawi go w szeregu z takimi filmowymi cyklami, jak "Gwiezdne wojny" czy "Harry Potter".
Miano blockbustera wszech czasów niektórym może wydać się na wyrost, ale biorąc pod uwagę, że czwarty sezon to prawie dziewięć godzin jednej, epickiej opowieści, ten tytuł przestaje być przesadą – z czymś takim nie mieliśmy wcześniej do czynienia. Jeśli tak ma wyglądać współczesna jakościowa telewizja, to niech kino (a przynajmniej to rozrywkowe) zdycha. Do tego co oferuje w ostatnim sezonie "Stranger Things" się nie umywa.