W brudnej toalecie, bez położnej, łapiąc płód w ręce. Tak roni się w polskich szpitalach

Dorota Kuźnik
06 sierpnia 2022, 20:25 • 1 minuta czytania
Po podaniu leków kobiety kierowane są do toalet. To tam mają wydalić martwe płody. Żeby nie wpadły do sedesu, położne każą je "złapać". Takie historie w polskich szpitalach zdarzają się każdego dnia.
Roniące kobiety zostawiane są same sobie, a pomoc psychologiczna udzielana im jest praktycznie tylko prywatnie Fot. Eastnews / Burger

Kilka dni temu opisałam w naTemat.pl historię kobiety, która poroniła w jednym z wrocławskich szpitali (klik). Działo się to w skandalicznych warunkach, w brudnej, zaniedbanej, szpitalnej toalecie.

– Ból był nie do wytrzymania, dlatego musiałam w tej okropnej toalecie trzymać się ścian. Najgorzej jest jednak, jeśli jakaś kobieta chce zachować szczątki, żeby na przykład przekazać je do badania. Powiedziano nam wprost, że trzeba je po prostu złapać – wyjaśnia Ola, która w opisaniu swojej historii szuka nadziei na to, że ktoś dostrzeże skalę problemu.

Tekst wywołał lawinę komentarzy. Najbardziej uderzył mnie jednak jeden:

"Historia wyssana z palca. To nie średniowiecze, że takie rzeczy się dzieją", napisała komentatorka pod postem z tekstem na Facebooku.

Niestety, fikcją nie jest ani ta historia, ani setki podobnych, które każdego dnia mają miejsce w szpitalach w całej Polsce.

Roniłam w sali bez łazienki

W komentarzach pod artykułem pojawiają się historie kobiet z całej Polski. Warszawa, Kraków, Toruń, Poznań. Są też mniejsze miejscowości jak Szamotuły.

– To nie jest tak, że ta historia to jakiś ewenement. To standardowa sytuacja. Myślisz, że skoro w Polsce nie ma porodówek i dziewczyny są odsyłane od szpitala do szpitala, albo przez większość porodu siedzą na korytarzu, to jest jakaś specjalna przestrzeń dla roniących? Chyba zwariowałaś – mówi Agnieszka, położna z jednego ze śląskich szpitali, którą zapytałam o skalę zjawiska.

Dodaje, że jest jej przykro, że tak się dzieje, ale jednocześnie "trochę nie ma czasu i przestrzeni", bo obok walczy się o ciąże, które mają szanse zakończyć się urodzeniem żywego dziecka.

Tymczasem ciąże roniących w szpitalach kobiet najczęściej są już martwe. Do brudnych łazienek kierowane są zwłaszcza pacjentki po lekach. Dostają tabletki po to, żeby organizm wydalił martwy płód na zewnątrz.

Proces zwykle jest bolesny, wiąże się z krwawieniem i silnymi skurczami. Cała sytuacja jeszcze bardziej przypomina akcję porodową, gdy ciąża obumiera około 20 tygodnia, czyli na półmetku.

Kobiety mają wyraźnie zarysowane, ciążowe brzuchy, a noszone przez nie dzieci zwykle mają już wybrane imiona. Ich waga dochodzi do ok. 500 gramów, a długość ciała to od 25 do 30 cm. Do 22 tygodnia to jednak nadal formalnie poronienie.

Jak dodaje Agnieszka, "fajnie", jeśli roniąca ma swobodny dostęp do toalety, bo sale bez łazienek zdarzają się nawet w nowocześniejszych szpitalach.

Nie trzeba daleko szukać. Samej zdarzyło mi się leżeć na patologii ciąży, w szpitalu klinicznym przy Borowskiej, we Wrocławiu. Choć uchodzi on za najbardziej nowoczesne miejsce w mieście, w którym można rodzić, bo szpital ma zaledwie 20 lat, moja sala nie miała samodzielnej łazienki. Dzieliło ją przynajmniej sześć kobiet.

"Szpital Wojewódzki w Toruniu, to samo. Tabletki, żeby wywołać poronienie martwego płodu. Sala 5-osobowa bez łazienki. Łazienka dla min dziesięciu kobiet, z dwóch dużych sal na korytarzu. Syf. Łap na wkładkę, do ręki, jakkolwiek chcesz", napisała Marta.

"Łap do słoika"

W raporcie "o opiece nad pacjentkami w przypadku poronień i martwych urodzeń", Najwyższa Izba Kontroli podaje, że szacunkowo średnio 10-15 proc. wszystkich ciąż kończy się poronieniem.

W Polsce rocznie roni około 40 tysięcy kobiet. Wśród nich są takie, które bezskutecznie starały się o dziecko przez wiele lat, a także takie, które wyczekaną ciążę ronią po raz kolejny.

W takich przypadkach specjaliści zalecają przeprowadzenie badań genetycznych płodu, które mogą wskazać na problemy pary, która bezskutecznie lub z komplikacjami stara się o dziecko. Żeby jednak przeprowadzić badania, potrzebny jest płód. Kobieta, która roni, musi więc przekazać szczątki do badania.

"Poroniłam w lipcu 2021, leżałam na patologi ciąży, bez łazienki. Pokój był na początku oddziału, a toaleta na końcu. Zakrwawiona musiałam iść przez cały oddział. (...) Dali mi kubek i rękawiczki miałam łapać dzidzię, ale niestety wpadła do wc", pisze internautka, na grupie facebookowej "Strata dziecka (...)".

Wyciąganie płodów, czy jak podkreśla to wiele kobiet, "szczątków swoich dzieci", z wnętrza szpitalnej, często brudnej toalety, to najtrudniejsze z doświadczeń, przez które przechodzą.

Jedna z internautek opisała, że na ciałko swojego dziecka, liczące prawie 30 cm, dostała pojemnik "wielkości słoika po dżemie".

W tym kontekście trudno nawet myśleć o roniącej kobiecie inaczej niż o matce, która traci dziecko i to w możliwie najbardziej niegodnych warunkach.

Na jednej sali z kobietą, która głaszcze się po brzuchu

Historię straty swojego dziecka przytacza także Agnieszka. Do szpitala po odejściu wód płodowych trafiła w 14. tygodniu ciąży. Początkowo lekarz poinformował ją, że wszystko jest dobrze, ale po godzinie poroniła. Jak mówi, czuła się potraktowana jak zwierzę.

– Zanim położne raczyły przyjść, musiałam się napatrzeć na malutkie ciałko synka w kałuży krwi. Potem wzięły mnie na salę, związały pasami i na żywca czyszczono, debatując sobie o tym, jaki mój synek był duży. Jak o rzeczy, nie o człowieku – wspomina kobieta. Dodaje, że po zabiegu położne odwiozły ją na salę.

– Po godzinie przyszły z tekstem, że mam żyć dalej i przyjść po śniadanie, a nie ryczeć, bo jestem młoda i będę mieć jeszcze dzieci. Położyły mnie na sali z panią w wysokiej, zdrowej ciąży, wiedząc, że straciłam wymarzonego synka. Dla mnie to był szczyt okrucieństwa – wspomina Agnieszka.

Identyczną historię słyszałam również z drugiej strony. Moja przyjaciółka leżała na sali z kobietą po stracie. To ona była tą, która głaskała się po brzuchu, kiedy ta druga przechodziła żałobę.

Brak systemowych rozwiązań

Choć prawa kobiet roniących określone są wprost, ich przestrzeganie jest fikcją. Dowodem na to są nie tylko pojedyncze historie kobiet, ale też wspomniany raport NIK.

Jak czytamy we wnioskach opublikowanych w 2021 roku, "w skontrolowanych szpitalach pacjentkom, które poroniły, urodziły martwe dziecko lub którym dziecko zmarło tuż po porodzie, nie zapewniono prawidłowej i wystarczającej opieki. Główną przyczyną tego stanu była wadliwa organizacja całego procesu leczenia takich pacjentek oraz nieprzestrzeganie obowiązujących uregulowań, także standardów opieki okołoporodowej".

– Przepisy mówią, chociażby o tym, że kobieta, która jest po poronieniu, nie powinna być, w miarę możliwości, w sali z ciężarną lub pacjentką w połogu. Tymczasem wśród historii, które do mnie trafiają, są nawet takie, gdzie kobieta bezpośrednio po stracie została położona na neonatologii. Ona płacze, a na łóżku obok druga karmi noworodka – mówi Paulina Szydłowska, założycielka grupy wsparcia, "Ronić po Ludzku".

Paulina poroniła trzykrotnie, w różnych warunkach, dlatego wie, że może się to dokonać godnie.

O tym mówią także inne kobiety, którym udostępniane są do ronienia specjalne sale. W całym procesie towarzyszy im położna i bliska osoba, a jeśli chcą, mogą pożegnać się z dzieckiem. Tak też wyglądała sytuacja w przypadku jednego z poronień Pauliny. Poprzednie nie były jednak równie godne.

Choć jak mówi, nie dotknęły jej tak poniżające sytuacje, jak konieczność ronienia w toalecie, po pierwszym razie usłyszała, że ma nie badać zarodka, bo zrobi to, jak poroni za trzecim razem. Na pytanie, czy może zobaczyć się z mężem, odpowiedziano jej: "ale po co?".

– To nie była może opieka godna pozazdroszczenia, ale trafiają do mnie kobiety, których historie są absolutnie traumatyczne – tłumaczy Paulina i jako przykład podaje jedną z nich.

– Dziewczyna poroniła w 14. tygodniu ciąży, na szpitalnym łóżku. Podstawiono jej coś na kształt nocnika. Kiedy skończyła, zapytała położną, czy może zobaczyć dziecko, żeby się pożegnać.

Usłyszała "po co ci to?", po czym położna poszła z nocnikiem do toalety. Wyszła z pustym – wspomina Paulina, dodając, że przyjaciółka wie, ale nie chce dopuszczać do siebie myśli o tym, co stało się ze szczątkami.

Pochówek prawem każdego rodzica

Tymczasem każda roniąca kobieta ma prawo do pochówku szczątków swojego dziecka. Niezależnie od tego, kiedy zakończyła się ciąża, rodzice mogą zarejestrować dziecko w urzędzie stanu cywilnego, pochować jego szczątki, a także odebrać zasiłek pogrzebowy.

Matka może skorzystać także z 56-dniowego urlopu macierzyńskiego, który jest czasem na dojście do siebie.

Każdej roniącej przysługuje także prawo do zbadania płodu, co może pomóc ustalić przyczynę przedwczesnego zakończenia ciąży.

Wsparcie powinno zostać także udzielone kobietom już w szpitalu, na etapie samego ronienia.

Niestety, jak wynika z danych NIK, "dokumentacja medyczna pacjentek w 57 proc. skontrolowanych szpitali, była prowadzona nierzetelnie i nie pozwalała na ustalenie, czy świadczenia zostały im udzielone zgodnie ze wszystkimi standardami."

Pomoc się nie należy?

Kobiety po stracie nie mają również szans na żadną systemową pomoc psychologiczną.

– Jestem z Poznania, czyli dużego miasta i nie znalazłam takiej pomocy. Jeśli coś się dzieje, to najczęściej są to jednorazowe akcje albo projekty, natomiast pomoc psychologiczna realizowana jest w zasadzie jedynie prywatnie, na to jednak nie każdego stać. Na wizyty na NFZ czeka się miesiącami – mówi Paulina.

Jak dodaje, chciałaby, żeby organizacja "Ronić po Ludzku", przyjęła w końcu formę prawną, która ułatwi kobietom dostęp do psychologów oraz innego rodzaju wsparcia, które jest im niezbędne, by pozbierać się po stracie.

Informacje, gdzie można doraźnie szukać pomocy w sytuacji utraty ciąży, publikuje portal poronilam.pl, który prowadzi także telefon zaufania.

W lipcu 2021 roku wniosek do Ministra Zdrowia o podjęcie inicjatywy prawodawczej i działań nadzorczych związanych z opieką nad kobietami, które poroniły oraz urodziły martwe dziecko, złożyła także fundacja Rodzic Po Ludzku.