Takiej wersji Predatora jeszcze nie widzieliście. "Prey" to najlepszy film tej serii od dawna

Ola Gersz
08 sierpnia 2022, 13:45 • 1 minuta czytania
Blockbustery w Hollywood rzadko bywają dziś kreatywne. Wciąż oglądamy filmy, które dobrze już znamy: sequele, prequele, "rimejki", rebooty, spin-offy. Raz na jakiś czas zdarza się jednak perełka, coś, co zbije nas z tropu i sprawi, że wykrzykniemy: "To dlatego kochamy kino!". Tak, do takich produkcji należy "Predator: Prey". Bo niby o drapieżniku z Kosmosu wiemy już wszystko, ale w tej wersji – walczącego z XVIII-wieczną wojowniczką z plemienia Komanczów – jeszcze go nie widzieliśmy.
Akcja nowego "Predatora" dzieje się prawie 300 lat wcześniej od oryginału z Arnoldem Schwarzeneggerem Fot. Kadr z "Predatora: Prey"

Gdy w 1987 roku Arnold Schwarzenegger po raz pierwszy stoczył walkę z potworem z Kosmosu, można było przewidzieć, że "Predator" da początek całej serii. Chyba mało kto spodziewał się jednak, że obiecująca franczyza szybko zejdzie na psy.

Kolejne nieudane sequele (których oryginalność oddawały już tak "pomysłowe" tytuły, jak: "Predator 2", "Predators" oraz "The Predator") i koszmarki, jak "Obcy kontra Predator", sprawiały frajdę już tylko zagorzałym fanom Predatora, postaci, która doczekała się tylu komiksów, gier i t-shirtów z własną podobizną, że mogłaby już nie pracować do końca życia. To prawdziwy paradoks: Predator stał się ikoną kina science fiction, mimo że na ekranie z trudem dało się oglądać jego kolejne walki ze zdesperowanymi ludźmi.

Rozwiązania były trzy: albo zamknąć ten cały kram (co oczywiście nie wchodziło w grę, bo kasa musi się zgadzać), albo produkować kolejne potworki (sic!), które z uciechą zmiażdżą krytycy, albo zaryzykować, zrobić krok w tył i stworzyć coś, czego nikt się nie spodziewa. Studio 20th Century Studios na szczęście wybrało opcję numer trzy i całe szczęście, bo "Predator: Prey" to światełko w tunelu dla fanów kosmicznego monstrum z dredami.

Predator kontra wojowniczka Komanczów

"Predator: Prey" to prequel całej serii, który dzieje się w 1719 roku, niemal trzysta lat przed akcją pierwszego "Predatora". Stany Zjednoczone jeszcze nie istnieją, a akcja dzieje wśród Komanczów zamieszkujących Wielkie Równiny. To odważna decyzja studia, ale jakże potrzebna! Bo czy znacie wiele blockbusterów (zwłaszcza tych osadzonych w bombastycznych franczyzach), których bohaterami są rdzenni Amerykanie? No właśnie. Tego właśnie "Predator" potrzebował: nowości.

Nowością jest także bohaterka, pierwsza kobieta, która gra w serii pierwsze skrzypce. Jest nią Naru (Amber Midthunder), młoda dziewczyna, która żyje w cieniu swojego starszego brata Taabe (Dakota Beavers) i usilnie próbuje przekonać otoczenie, że jest zdolną tropicielką, łowczynią i wojowniczką. Podczas gdy inne członkinie jej plemienia codziennie rano zbierają zioła, Naru woli trenować rzuty swoim tomahawkiem (co wcale nie znaczy, że nie zna się na leczniczych roślinach – ta wiedza przyda jej się zresztą w walce z Predatorem).

Mężczyźni nie traktują jednak Naru poważnie, zwłaszcza że dziewczyna ma na koncie więcej łowczych porażek niż sukcesów. Lekceważą więc jej ostrzeżenia, gdy młoda wojowniczka spostrzega w okolicy kolejne niepokojące znaki. "Metalowy ptak" na niebie, wąż obdarty ze skóry, ślady większe od niedźwiedzich łap, dziwaczna, zielona maź. Naru jest pewna, że czyha na nich drapieżnik, który jest znacznie groźniejszy od lwów górskich, niedźwiedzi grizli czy białych ludzi, którzy wszędzie rozkładają żelazne pułapki.

My, widzowie, oczywiście dobrze wiemy, że Naru ma rację. Dobrze znamy Predatora, wojownika z kosmosu, który posługuje się zaawansowaną technologią i ma nad człowiekiem (i każdym żyjącym na Ziemi stworzeniem) jedną, kluczową przewagę: umiejętność stania się niewidzialnym. Wbrew swojemu bratu bohaterka rusza na swoje wielkie polowanie, którego stawką jest bezpieczeństwo jej plemienia.

Szybko przekona się, że nawet Predator nie traktuje jej jako zagrożenia. Co może mu zrobić młoda dziewczyna z tomahawkiem na sznurku i wiernym psem Sarii u boku? Naru szybko odkryje jednak, że "niewidzialność" dla monstrum jest jej przewagą i tylko ona może pokonać drapieżcę, który urządza na Wielkich Równinach krwawą rzeź.

Czyż walka młodej wojowniczki z posługującego się prymitywną bronią plemienia Komanczów z uzbrojonym w lasery i mobilne pociski niewidzialnym kosmitą nie brzmi intrygująco? 20th Century Studios już na wstępie ma punkt za pomysł.

Powiew świeżego powietrza w serii "Predator"

Pomysł pomysłem, ale jest jeszcze oczywiście wykonanie. A do tego nie można się przyczepić.

"Predator: Prey" jest solidną produkcją, która łączy w sobie elementy thrillera oraz horroru i której blisko do arcydzieła klasy B. To film krwawy, brutalny, z doskonale wyważonym tempem i znakomitymi scenami walk. Z racji, że o Predatorze wiemy już wiele, nie ma tutaj za wiele niespodzianek, ale rekompensuje nam to napięcie (potęgowane przez świetną muzykę Sarah Schachner i mgliste zdjęcia Jeffa Cuttera), niepokojący, survivalowy klimat oraz rozwój intrygującej głównej bohaterki, o którym twórcy na szczęście nie zapominają, jak to się często zdarza w filmach akcji.

Oprócz tego reżyser Dan Trachtenberg ("Cloverfield Lane 10") i scenarzysta Patrick Aison należeli chyba w szkole do tych uczniów, którzy solidnie odrabiają prace domowe, ale nie puszą się z tego powodu przed nauczycielami i nie machają napisanymi wypracowaniami już od progu. I całe szczęście.

Wyszedł im film osobny i oryginalny, chociaż zgrabnie osadzony w uniwersum i podchodzący z szacunkiem do innych filmów z serii. W "Predatorze: Prey" znajdziemy więc sporo easter eggów i nawiązań do dwóch pierwszych "Predatorów" (największą gratką jest bez wątpienia pistolet skałkowy z inskrypcją "Raphael Adolini 1715", który dobrze znamy z "Predatora 2"), ale unikniemy na szczęście pompatycznej mitologii czy historii o początkach Predatora. Trachtenberg nie rzuca również żadnych aluzji do ewentualnych kolejnych części (chociaż mógłby to sugerować wspomniany pistolet), za co możemy mu być tylko wdzięczni.

Dlaczego wdzięczni? Bo "Predator: Prey" pozbawiony jest ciężaru całej serii i spokojnie mogą go obejrzeć ci, którzy z potworem w dredach nie mieli nigdy wcześniej do czynienia. Jednocześnie jest to bez wątpienia najlepszy "Predator" od "jedynki". To powiew świeżego powietrza we franczyzie, która dzięki Naru i Komanczom może w końcu wejść na właściwe tory.

"Prey" nadaje także całej serii niezbędnej wagi emocjonalnej, której dawno "Predatorowi" brakowało – na pierwszy rzut oka mało doświadczona, ale piekielnie spostrzegawcza, zdeterminowana i bojowa Naru nie ma bowiem z Predatorem żadnych szans. W końcu mówimy o dziewczynie, która przed chwilą cudem nie utonęła w bagnach. Nierówna walka, która bazować będzie nie na sile i stopniu zaawansowania broni, ale pomysłowości i łucie szczęścia, sprawi więc, że widzowie będą siedzieć na krawędzi fotela i naprawdę się bać.

Popis Amber Midhunter

W "Predatorze: Prey: grają głównie rdzenni Amerykanie (biali aktorzy wcielili się jedynie we francuskich traperów), a w Hollywood jest to rzadkość. To znakomita decyzja twórców, chociaż szkoda, że film nie został zrealizowany w języku Komanczów. Angielskie dialogi trącą bowiem sztucznością i nieco wybijają z rytmu. Owszem, na Disney+ dostępny jest dubbing w języku Komanczów (co i tak jest dość rewolucyjne), ale nie każdy przepada za tą formą ścieżki dźwiękowej.

Sercem "Predatora: Prey" jest oczywiście jego główna gwiazda Amber Midthunder. 25-letnią aktorką, która pochodzi z plemienia Siuksów z Fort Peck w Montanie, mogli się już zachwycić fani szalonego, komiksowego "Legionu". Jako Naru Midhunter pokazuje całe spektrum swojego talentu. Jest zwinna i fizyczna, znakomicie gra ciałem, ale również emocjami, o których ani przez moment nie zapomina. Momentami przypomina wojowniczą księżniczkę Disneya, a za chwilę przemienia się w superbohaterkę, by pięć minut później przeobrazić się w XVIII-wieczną Ellen Ripley. O takie bohaterki kinowe walczyłyśmy.

Możemy żałować tylko jednego. Tego, że tak fantastyczna produkcja nie doczekała się premiery kinowej i zostają nam jedynie serwisy VOD. Owszem, miło jest obejrzeć film we własnym łóżku, ale historia starcia Naru z Predatorem aż prosi się o duży ekran. My, widzowie, zostaliśmy z tej przyjemności ograbieni.