"Jak skaczę, to mi chlupie woda w brzuchu". Lekarz zdradza, z czym potrafią przychodzić pacjenci

Dorota Kuźnik
27 sierpnia 2022, 17:00 • 1 minuta czytania
Grono pacjentów, na których lekarze mają alergię, poszerzyło się w dość niespodziewanym kierunku. "Upierdliwość" przestała być domeną wieku, a roszczeniowość to chleb powszedni. Sporo jest też osób, które zwyczajnie nie rozumieją tego, jak działa kulawy system opieki zdrowotnej w Polsce. Tę perspektywę pokazuje w swoich mediach społecznościowych lekarz Michał Głuszek.

Zasłynął filmikiem na Tik-Toku, w którym tłumaczy jako lekarz, "dlaczego jest dupkiem". O tym, kim jest stereotypowy pacjent i dlaczego lekarzom też czasem chce się płakać, opowiada w naTemat Michał Głuszek, ortopeda i założyciel kanału na YouTube, Instagramie i TikToku, "Medycyna na łatwo".


Niektórzy lekarze mówią, że to, co najbardziej wkurza ich w wykonywaniu swojego zawodu, to pacjenci. Należysz do tego grona?

99.9% lekarzy to normalni ludzie, którym zależy na komforcie psychicznym pacjenta. I jest też ułamek całego środowiska, który nie powinien pracować z ludźmi. Tak samo wśród pacjentów. Zdecydowana większość to normalni ludzie, ale są też pacjenci trudni.

Awanturnicy czy raczej upierdliwcy?

Oczywiście są tacy, którzy będą wykłócać się o szybsze terminy, niepotrzebne badania, mają nierealne wymagania, a czasem na ciebie nawet wyklinają. Ja staram się być w porządku do każdego, ale i na mnie przychodziły skargi. Na przykład, gdy odmówiłem przyjęcia większej liczby pacjentów, niż byłem w stanie. Staram się zrozumieć frustrację pacjenta, który ma termin operacji na 2027 rok, a bardzo mocno go boli. Albo, gdy czeka na SOR 8 godzin.

Pacjent musi jednak zrozumieć też moją sytuację, kiedy i tak przyjmuję więcej osób, niż powinienem, a nie mam ani czasu, ani też tak naprawdę ochoty wyrabiać codziennie nadgodzin przez niewydolny system.

Do tego dochodzi odpowiedzialność prawna. Ryzykuję swoim bezpieczeństwem - jeśli przyjmę pacjenta, to muszę go zaopatrzyć dobrze. Prokuratora nie będzie interesowało to, że mam na pacjenta mało czasu. W takich sytuacjach wolę zlecić pójście na SOR, zwłaszcza gdy stan jest poważny. Z SOR odsyłają go do poradni i tak się pacjent buja. W takich sytuacjach niektórzy potrafią się odpalić.

Co to znaczy?

Wytykają, że przyjechali osobiście, wyliczając koszty przyjazdu, pytają, co mają zrobić, gdzie iść, krzycząc przy tym i płacząc. Dla tych, którzy mają pieniądze, by iść prywatnie, to nie jest duży problem, ale dla tych, którzy nie mają pieniędzy, to sytuacja nie do przeskoczenia. To jest moment, w którym też część lekarzy się odpala, w reakcji na złość i roszczeniowość, podczas gdy i tak robią ukłon w stronę pacjentów, przyjmując ich więcej, niż powinni.

A twoim zdaniem, mają do tego prawo?

Opowieści o lekarzach chamach nie wzięły się znikąd. Są tacy, którzy odpalają się łatwo i bezceremonialnie, dyscyplinują pacjentów, uświadamiając im perspektywę lekarza. Niektórzy wyładowują też na pacjentach swoją frustrację, która narasta, bo praca w sektorze publicznym potrafi wydobywać z człowieka najgorsze cechy charakteru. Ciężko być pacjentem, ciężko być lekarzem, każdy z nas jest człowiekiem i czasami się dekompensuje.

Czytaj także: Pacjenci szpitala pozbawieni telewizji. Powód? Kłócili się, która stacja bardziej ich okłamuje

Oczywiście możemy powiedzieć, ze wylewanie frustracji przemęczonego personelu na pacjencie jest niedopuszczalne - bo taka jest prawda - ale nie ma co udawać, że takie rzeczy się nie dzieją. Każdy, kogo znam, ma nieprzyjemny epizod z jakimś lekarzem. Należy się zastanowić, jaka jest tego przyczyna i szukać rozwiązań.

A upierdliwcy?

Tak bym nazwał tych, którzy nie rozumieją, że masz mało czasu na pacjenta. Wiedzą, że już zajęli więcej czasu na wizycie niż standardowo, a i tak nieśpieszno im do wyjścia z gabinetu. Chcą omówić więcej niż jedną chorobę, zadają szczegółowe pytania o mniej istotne rzeczy.

Niestety, z braku czasu rozmowę trzeba ucinać i robić i mówić tylko to, co jest najważniejsze. Nierzadko po 15 minutach wizyty z powodu bólu barku pacjent mówi, że chciałby omówić jeszcze ból kolana. A potem obsmarowują cię w internecie, że nie chciałeś wydłużyć pacjentowi czasu wizyty celem omówienia drugiej choroby, bo jego już czas minął.

Są też pacjenci, którzy są niezadowoleni, bo jest poślizg, a oni umówili się do kolejnego lekarza na zakładkę. Zdarzyła mi się też pacjentka, która miała umówioną wizytę na 12:00, a weszła do gabinetu 12:03, kiedy na kozetce siedział rozebrany pacjent, żeby mi powiedzieć, że się spóźniam. To sytuacje, które głównie zdarzają się w sieciówkach medycznych.

To dotyczy też innych specjalizacji?

Generalnie tak, ale w przychodniach u lekarzy pierwszego kontaktu jest problem innego typu. Mianowicie masa pacjentów, którzy proszą o pomoc lekarza totalnie bez sensu.

Na potrzeby tego wywiadu poprosiłem znajomych z POZ-ów, żeby podzielili się swoimi opiniami o tym, czy jest problem pojawiania się pacjentów, którzy "zajmują kolejkę", a ich przypadek nie wymaga konsultacji medycznej. Całość wiadomości nie nadaje się do cytowania, ale szacują na bazie swoich doświadczeń, że 80 proc. przypadków to osoby, które przychodzą do lekarza bez sensu. I nie mam tu na myśli przeziębienia, czy innej choroby.

Co ich zatem sprowadza?

Wśród podesłanych mi przykładów tego, z czym przychodzą do lekarza, są problemy, jak ten, że "ugryzł mnie komar i strasznie swędzi", albo "jak skaczę, to przelewa mi się woda w brzuchu, a wypiłam dwie szklanki". To przypadki z życia wzięte, a nie żaden mem, chociaż wiem, że może tak brzmieć. Inni pisali, że obok stereotypowych babć, pojawili się też "stereotypowi hipsterzy", czyli do lekarzy, "z pierdołami", przychodzi sporo ludzi młodych.

Wśród komentarzy był taki, że "skoro płacę składki, to mam prawo przyjść do lekarza, nawet z bzdurą".

Dlatego publikuję te filmy, między innymi, żeby uświadomić, jaka jest wydolność tego systemu, "za który płacą", z czym borykamy się jako lekarze i o czym pacjenci powinni wiedzieć.

Czytaj także: W brudnej toalecie, bez położnej, łapiąc płód w ręce. Tak roni się w polskich szpitalach

Podam przykład. Przychodzi człowiek do gabinetu i rozmowę zaczyna od tego, że był na weselu u ciotki, na które miał nie iść, bo ma sesję. Tam trochę popił, potknął się i rozbolała go noga, ale w sumie to już go bolała wcześniej, na wakacjach, tylko w innym miejscu i trochę inaczej.

Z historii wiem, że jego ciotka miała wesele i był na wakacjach, ale nie powiedział, czy boli go kostka, kolano czy biodro, ani kiedy był uraz. A na tę opowieść straciliśmy dużo czasu, którego jest bardzo mało. Zresztą rozmawiasz ze mną dzisiaj z powodu filmu, w którym dokładnie wyliczyłem, ile minut lekarze mają na pacjenta i z czego to wynika.

Mówisz, że to ok. sześciu minut. Czasu jest faktycznie aż tak niewiele?

Planowo to kwadrans, ale to fikcja, zwłaszcza w takich miejscach jak poradnie przyszpitalne. Fizycznie tego czasu jest znacznie mniej, bo nadkomplet pacjentów to codzienność. Zamiast trzydziestu, zwykle jest ponad czterdziestu. A jeśli kogoś trzeba w międzyczasie wysłać na rentgen albo obejrzeć ranę, robi się go jeszcze mniej.

Do tego dochodzą niewydolne systemy komputerowe, do których musimy wszystko wprowadzić, więc część wizyty zajmuje mi patrzenie na kręcące się kółko na ekranie monitora, które informuje o przetwarzaniu wprowadzonych danych o recepcie. To też odbiera cenne sekundy. Jak do tego dojdą jeszcze pogawędki, to wizyta nie ma szans skończyć się o czasie.

Znam lekarzy, którzy celowo są niemili, bo wychodzą z założenia, że jeśli lekarz jest dupkiem, pacjent nie ma ochoty mu się zwierzać. Nie zwierza się, to zajmuje mniej czasu. Proste.

Ale jakoś prywatnie lekarz potrafi być miły. Przez pieniądze? Bo tu płaci konkretna osoba, a nie system, czyli niewidzialny byt? Czy przez to, że posada nie jest zagrożona? Lekarzom z NFZ nie przyświeca przypadkiem zasada, że "jestem niezastąpiony, więc nikt mnie nie zwolni". Ergo, "mogę być chamem".

Może coś takiego do głowy rzeczywiście przyjść, nawet nie dlatego, że jest niezastąpiony, tylko dlatego, że nie ma go kto zastąpić. Gdy mówi się o ciężkich warunkach, internauci często piszą - "nie podoba się, to zmień zawód". I wiele osób albo zmieniło zawód, albo miejsce jego wykonywania i teraz pacjenci muszą mieć do czynienia z tymi, którzy zostali.

Jest też oczywiście wśród personelu ten ułamek procenta, jak wszędzie, ludzi, którzy są po prostu zwykłymi chamami, bo taki mają charakter. Ci nie powinni wykonywać pracy z ludźmi. Prezes NRL Łukasz Jankowski ostatnio zapowiadał reformację pionu odpowiedzialności zawodowej, by skupić się na tych, którzy szkodzą środowisku.

Ludzie jednak zwykle mylą bycie konkretnym z byciem niemiłym. Kiedy przerywamy historię o ciotce po dziesięciu sekundach, to nie dlatego, że jestem niemiły, tylko dlatego, że informacja nie ma żadnego znaczenia dla leczenia. Jeśli mam 8 minut, nie mogę sobie pozwolić na słuchanie historyjek, ale jeśli mam 20, pozwalam pacjentowi się wygadać, bo tego też potrzebuje.

W sektorze prywatnym masa ludzi przychodzi relatywnie zdrowa, rzadko zdarzają się wymagający pacjenci, na przykład pooperacyjni. Nie ma też nadkompletu, a system komputerowy działa sprawniej. Słowem, znacznie lepsze warunki pracy.

Do tych lepszych warunków uciekają lekarze? A może raczej wyjeżdżają za granicę? Gróźb ze strony medyków pada wiele, na to idą systemowe argumenty o konieczności odrobienia daniny w kraju i kółko się zamyka.

Wyjazdem zagranicznym wielu się odgraża, niewielu faktycznie wyjeżdża. Ja wyjechałem do Niemiec, ale nie pracowało mi się tam dobrze. Będąc lekarzem w Polsce, można się rozwijać i zarabiać.

Odkąd rezydenci wyszli na ulice, podstawowe wynagrodzenie, bez dyżurów, skoczyło z ok. 2100 na rękę, na ok. 4400 zł. Można więc godnie zarobić, nawet pracując na NFZ. Ale sektor prywatny jest kuszący. Schemat kariery, w którym szybko będzie można pracować poza sektorem publicznym, bez dyżurów i konieczności przechodzenia dziesięciu kilometrów dziennie po szpitalnym korytarzu, to rzecz, o której ludzie myślą już na etapie studiów i doboru specjalizacji.

Brak lekarzy jest odczuwalny?

Zwłaszcza w małych miejscowościach. W miastach zawsze ktoś się znajdzie. Co do zasady jednak braki są oczywiste, ale teraz otwiera się masa ośrodków, która ma kształcić lekarzy. Z jakim efektem, tego nie wiadomo. Z pewnością na medycynę będzie się łatwiej dostać.

Pytanie, jak uczyć będą praktycy, bo na kierunkach medycznych zatrudniani są okoliczni lekarze. Moi znajomi z Zielonej Góry dostawali propozycje pracy na uczelni, gdy tam, kilka lat temu, otwierał się nowy kierunek. Czy praktycy będą kształcić lepiej, czy gorzej, to trudno oszacować. Z pewnością będzie więcej lekarzy, więc zwiększy się konkurencja na rynku. To akurat dobrze.

To optymistyczne prognozy, biorąc pod uwagę liczby, z których wynika, że w małych miejscowościach na 1000 pacjentów statystycznie przypada 0,5 lekarza.

I tak i nie. Bo lekarze, owszem, będą, ale może nie być komu pracować w NFZ. Już teraz jest ogromny problem z anestezjologami i pielęgniarkami anestezjologicznymi, a bez anestezjologa nie zoperujemy. Najpierw wiele utrudnił COVID-19, teraz doszli pacjenci z Ukrainy, których oczywiście trzeba leczyć, ale to grupa ludzi, która nagle i niespodziewanie dodatkowo dociążyła ten niewydolny system. Z drugiej strony przyjechał do nas także personel, który bardzo nam pomaga.

Czytaj także: Lekarz tłumaczy "dlaczego jest dupkiem". Tak wyglądają wizyty w ramach NFZ

Reasumując, lekko nie jest. Umawiamy ludziom cierpiącym terminy operacji na 2027 rok. To oczywiste, że jak kogoś boli, a go stać, to pójdzie do prywaty. Jest zatem popyt, a warunki pracy są znacznie lepsze. Wielu lekarzy w szpitalu państwowym trzyma tylko możliwość przeprowadzania skomplikowanych operacji, czasem u źle rokującego pacjenta. Takie zabiegi w sektorze prywatnym są rzadko wykonywane.

Innymi słowy, lekarze pracują w sektorze publicznym, żeby się rozwijać zawodowo, a do prywaty chodzą zarabiać.

W swoich filmach łamiesz pewnego rodzaju tabu. W końcu lekarze kojarzeni są z elitą, która zdradza kulisy swojej pracy wyłącznie w prywatnym czasie, jedynie bliskim znajomym. W mediach jesteście grupą zawodową, która raczej dba o to, żeby wyjść na profesjonalistów w swojej dziedzinie, a niekoniecznie wytykać pacjentom. Tymczasem postanowiłeś pokazać tę ludzką i trudną stronę zawodu. Twoje szefostwo nie ma z tym problemu?

Zgodnie z kodeksem etyki lekarskiej obowiązkiem lekarza jest szerzenie zachowań prozdrowotnych, a takim jest uświadamianie o sytuacji w ochronie zdrowia. Uważam, że dobrze jest mówić o tym, jak wygląda system, w którym trzeba jakoś przeżyć. W końcu mówię, jak jest, a pacjent ma prawo i nawet powinien mieć świadomość tego, jak ten kulawy system wygląda.

Jeśli mówi się prostym językiem, na konkretnych przykładach, docierając do ludzi bliskimi im kanałami, to jest szansa, że się czegoś nauczą. Chociażby tego, z czym przyjść do lekarza, z czym nie i gdzie się udać z konkretnym problemem.

A pacjenci tego nie wiedzą?

Bardzo często nie wiedzą i mylą specjalizacje. A już wiedza o tym, jak rozmawiać z lekarzem, to jest czarna magia. Utarło się, żeby myśleć, że babcia przychodzi do lekarza i mówi, co tam u niej słychać, w kategoriach anegdoty. Ale pacjenci, jeśli nawet mają realny powód, opowiadają przy tym masę historii z życia, bez konkretów.

Z drugiej strony warto też pokazać, że lekarz jest człowiekiem z krwi i kości, ze swoimi emocjami, który też ma prywatne życie i dzieci, które trzeba odebrać z przedszkola.   Tego, jak rozmawiać podczas wizyty, jak przedstawić swoje problemy zdrowotne, czy gdzie się udać z konkretną sprawą, powinno się uczyć już dzieci na etapie przedszkola i dalszej edukacji. Czasu dla pacjentów mamy tyle ile mamy i na razie nic nie wskazuje, że to się zmieni. Warto się przyzwyczaić. A jeśli chcemy czerpać z pomocy medycznej jak najwięcej, to i nauczmy się z niej korzystać. Adekwatnie do warunków, w jakich przyszło nam wszystkim funkcjonować.

Michał Głuszek, ortopeda i lekarz medycyny estetycznej z Wrocławia