Tragedia w Korei przestrogą przed 11 listopada. "Tłum jest jak suchy las. Wystarczy iskierka"

Dorota Kuźnik
31 października 2022, 16:24 • 1 minuta czytania
Tragedia w Seulu podczas halloweenowej imprezy ulicznej, która doprowadziła do śmierci 153 osób, powinna być przyczynkiem do refleksji na naszym rodzimym podwórku. Za niespełna dwa tygodnie na ulice Warszawy wyjdą uczestnicy Marszu Niepodległości. Zdaniem psychologa społecznego SWPS doktora Konrada Maja to sytuacja, która potencjalnie stanowi znacznie większe zagrożenie niż obchody Halloween w Seulu.
Tragedia w Seulu może być przestrogą przed marszem na 11 listopada Fot. Aleksandra Szmigiel / REPORTER / JUNG YEON-JE / AFP / East News

Tragedii w Seulu nikt się nie spodziewał, choć taki scenariusz powinno się zakładać, twierdzi psycholog SWPS dr Konrad Maj.

– Była to pierwsza impreza po długiej przerwie spowodowanej pandemią, kiedy ludzie mogli wziąć udział w ulicznym spotkaniu bez masek, więc można było zakładać, że na ulice wyjdą tłumy. Było do przewidzenia, że ludzie będą w euforii i będą ignorować stany zagrożenia, tymczasem władze nie przeprowadziły żadnych dział działań prewencyjnych – komentuje psycholog.

Jak dodaje, podczas imprezy doszło do pewnego rodzaju paradoksu, bo ludzie tak bardzo ciągnęli do kontaktu społecznego, że ten ostatecznie ich zabił.

Halloweenowa atmosfera nie pomogła

Zdaniem eksperta ignorowaniu pierwszych, niepokojących sygnałów sprzyjała atmosfera imprezy halloweenowej. Krzyki czy jęki, które w normalnej sytuacji pewnie nie zostałyby niezauważone, w tym przypadku mogły zostać potraktowane jako element performance'u.

– Trzeba też wziąć pod uwagę, że Seul jest tłocznym miastem i tłum na ulicach jest czymś normalnym, dlatego ludzie nie widzieli w nim problemu. Gdyby wówczas zareagowano, sytuację można było jeszcze uratować. Wszystko posunęło się jednak za daleko.

Z informacji przedstawionych przez świadków wynika, że prawdziwy dramat podczas ulicznej imprezy rozegrał się w momencie, w którym ludzie zaczęli schodzić z położonej na wzgórzu alejki. Napierający z góry tłum zaczął tratować ludzi z przodu, co wywołało atak paniki.

Zdaniem Konrada Maja wówczas wcale nie musiało dojść do żadnego wielkiego wydarzenia, które zaważyło na zbiorowej panice. Wystarczyło, że ktoś się np. potknął i upadł.

– Tłum jest jak suchy las. Wystarczy iskierka i wszystko się zapala. Gdy ludzie są zagęszczeni, są elementem pewnego domina. Jedna osoba upada, ludzie zaczynają krzyczeć, więc lęk zmienia się w strach, a indywidualna panika zmienia się w zbiorowy akt. Widzący to przestają racjonalnie myśleć, tymczasem to właśnie racjonalne myślenie może nas w takiej sytuacji uratować – wskazuje ekspert.

Co zrobić gdy jesteśmy uczestnikami ataku paniki w tłumie?

Jak mówi dr Konrad Maj, jeśli ludzie zaczynają kierować się pierwotnym instynktem ucieczki, zaczynają działać w sposób chaotyczny, biegną w tę stronę, w którą kierują się inni. A w takim tłumie pędzącym w jednym kierunku jest duże prawdopodobieństwo, że ktoś w końcu upadnie. Wystarczy jedna taka osoba, aby rozpoczął się dramat praktycznie wszystkich. 

– To klasyczny mechanizm, natomiast to, co można zrobić to w takiej sytuacji, to spróbować zachować zimną krew, a także uruchomić racjonalne myślenie. Czasem niezbyt oczywiste rozwiązanie, jak wejście na jakiś parapet lub dostrzeżenie wnęki między budynkami, może uratować nam życie – radzi psycholog.

Jak dodaje, w takich sytuacjach raczej nie możemy liczyć na pomoc innych, bo w tłumie każdy walczy o przetrwanie. Tymczasem zatrzymanie się i pochylenie nad kimś, kto upadł, może doprowadzić do tego, że sami upadniemy.

– Jeśli więc jesteśmy tymi, którzy potknęli się, w miarę możliwości musimy spróbować się podnieść. Jeśli nie jest to możliwe, to na czworakach powinniśmy próbować dalej iść, bo leżąc i zasłaniając głowę, nie mamy możliwości uchronić się przed tysiącami ludzi, którzy fizycznie po nas przejdą – wskazuje dr Konrad Maj.

Przestroga dla władz

Zdaniem psychologa z tragedii w Korei Południowej wnioski powinni wyciągnąć przede wszystkim wszyscy, którzy odpowiadają za zabezpieczenie tego typu imprez, a także władze. Jak dodaje ekspert, tragedii być może udałoby się uniknąć, gdyby na etapie organizacji podjęto działania prewencyjne.

Do wybuchów paniki dochodzi głównie wtedy, gdy ludzie nie wiedzą, co się dzieje. Nie ma pewności, że ktoś nie pomyślał o tym, że doszło do ataku terrorystycznego czy innej sytuacji, która nie została rozwiana. Monitorowanie zachowania tłumu z góry, ale też możliwość przekazania jasnych komunikatów, może pomogłaby uspokoić zachowanie w Seulu. Tymczasem każde ograniczenie możliwości skontaktowania się z uczestnikami tłumu w sytuacji kryzysowej dodatkowo ją potęguje. dr Konrad Majpsycholog społeczny SWPS

Ekspert tłumaczy, że władze już przed organizacją takich imprez powinny mieć narzędzia do tego, by w razie kryzysu móc rozrzedzić tłum i przekierować ludzi w alternatywne drogi ucieczki.

Marsz Niepodległości zagrożeniem dla tysięcy

Na pytanie, czy sytuacja z Seulu nie powinna być przestrogą dla Polaków, którzy rokrocznie wychodzą na ulice w Marszu Niepodległości, ekspert odpowiada, że absolutnie nie jest tu optymistą, że podczas wydarzenia nie dojdzie do sytuacji jak w Seulu. Jak wskazuje, organizacja jednej z największych w Polsce ulicznych imprez masowych nie jest odpowiednio zabezpieczona na okoliczność zbiorowej paniki.

Myślenie, że idziemy szeroką ulicą Marszałkowską, więc nic nie może nam się stać, jest bardzo krótkowzroczne. Wszędzie zdarzają się wąskie gardła, którymi na raz próbują się przedostać setki czy tysiące ludzi. Nie można wykluczyć, że właśnie w takiej sytuacji ktoś na przykład krzyknie, że w tłumie jest bomba, co doprowadzi do zbiorowej histerii i próby ucieczki. dr Konrad Majpsycholog społeczny SWPS

Zdaniem eksperta problemem są jednak przede wszystkim race, które w przypadku marszów są na porządku dziennym. Tymczasem te raz, że race ograniczają widoczność i w razie kryzysowej sytuacji możliwość wybrania racjonalnej drogi ucieczki, a dwa, że to otwarty ogień.

– W Seulu nie było sytuacji, że ludzie rzucali w siebie racami, co się zdarza na marszach w Polsce. Race utrudniają zobaczenie czegokolwiek wokół nas. Ludzie mogą w takiej sytuacji biec w miejsca absurdalne. Nawet jeśli ich nieporównywalnie mniej, to gęsty dym może przecież wpłynąć na utratę przez nich orientacji – tłumaczy dr Konrad Maj.

Okrzyki, flagi i race to nie jest klimat, w którym człowiek może czuć się bezpiecznie. Tymczasem taką oprawę nam fundują organizatorzy Marszu Niepodległości. Panika w takich okolicznościach może być spowodowana tym, że agresja przelewa się na innych uczesników imprezy, szczególnie że w tłumie często są zwaśnione grupy. Cierpią na tym ci, którzy idą z boku, a w razie kryzysowej sytuacji zostaną przyciśnięci do muru.dr Konrad Majpsycholog społeczny SWPS

Marsz Niepodległości zdaniem eksperta to nie jest także sytuacja, w której możemy liczyć na spontaniczną pomoc z tłumu, bo w tłumie panuje wysoki stopień anonimowości. Za tym idzie rozmycie odpowiedzialność za nieudzielenie pomocy w razie sytuacji zagrożenia życia któregoś z uczestników.

Ekspert dodaje, że alternatywą dla gigantycznych imprez obarczonych dużym ryzykiem niespodziewanych reakcji tłumu są mniejsze imprezy plenerowe, w kierunku których powinny zwracać się władze.

Mimo prób odejścia od Marszu Niepodległości w Warszawie, za którego organizacją od lat stoją środowiska narodowców i prawicowych radykałów, marsz został uznany za imprezę państwową.

Postanowienie w tej sprawie wydał rok temu sąd, przez co imprezę zorganizowano mimo protestów władz Warszawy. Decyzją sądu odbędzie się ona także w tym roku, choć rokrocznie podczas marszów dochodzi do takich incydentów jak bijatyki, podpalenia i wygłaszanie haseł szerzących mowę nienawiści.