Prof. Zembala: "Nie wiem, czy stojący dziś w niebie ojciec jest z tego wszystkiego zadowolony"
19 marca w krytym basenie domu w Zbrosławicach znaleziono ciało polskiego kardiochirurga, byłego ministra zdrowia, prof. Mariana Zembali. We wrześniu Prokuratura Okręgowa w Gliwicach wykluczyła udział osób trzecich i umorzyła śledztwo.
Profesor Marian Zembala od lat kierował Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu, w którym jako koordynator oddziału kardiochirurgii, transplantacji serca i płuc oraz mechanicznego wspomagania krążenia pracował jego syn, również kardiochirurg, profesor Michał Zembala. W 2018 roku przyjechał do Zabrza ze stażu w Stanach Zjednoczonych po tym, jak jego ojciec doznał udaru mózgu.
W ostatnich latach pracownicy szpitala domagali się, by ojciec zwolnił syna. A niektóre media rozpisywały się o nepotyzmie. – Największym problemem było to, że prof. Zembala ojciec był szefem prof. Zemabli syna – mówił w "Uwadze TVN" Piotr Przybyłowski, pełniący obowiązki dyrektora naczelnego szpitala.
18 marca prof. Michałowi Zembali wręczono wypowiedzenie, którego nie podpisał jego ojciec. Hanna Zembala w "Uwadze" relacjonowała: "Mąż przyjechał do domu i powiedział: "Straciłem syna, nie wiem, jak ja teraz będę żył. Straciłem szpital". Przy dacie śmierci rodzina profesora znalazła w jego kalendarzu krótką notatkę: "Postawiono mi jako dyrektorowi ultimatum, albo Michał, albo MY". W szczerej rozmowie profesor Michał Zembala opowiada o sytuacji w szpitalu i relacjach z ojcem.
Daria Różańska-Danisz: Żałuje pan teraz, że został kardiochirurgiem? Profesor Michał Zembala: Dziś mam niełatwy czas, ale absolutnie nie żałuję, że zostałem kardiochirurgiem. To trudna specjalizacja, wąska, dająca niewielkie możliwości pracy poza jednym miejscem.
Ścieżka medyczna jest piękną drogą, spełnia niezwykłą rolę – niesie pomoc drugiemu człowiekowi i tego w żaden sposób nie można przekreślić, czy zdezawuować. Droga kardiochirurga i transplantologa jest w tym wymiarze szczególna, bo w wielu przypadkach ratuje, daje nowe życie.
Ale od paru miesięcy nie pracuje pan w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu. To rozdział zamknięty na dobre?
Śląskie Centrum Chorób Serca w Zabrzu było dla mnie drugim, o ile nie pierwszym domem. To miejsce, w którym zjadłem zęby jako kardiochirurg i organizator. To wiele lat ciężkiej pracy, wiele wyrzeczeń i rodzinnych wyborów. Tam też poznałem Magdę, moją żonę.
Czy to rozdział zamknięty? Raczej tak. Mam jednak poczucie, że zrobiłem tam sporo dobrego.
Na pewno dla pacjentów, którzy do dziś dziękują za uratowanie życia.
Zawsze wierzyłem w uczciwą pracę lekarską. Ciężką, taką trochę judymową. Nigdy nie brałem jakichkolwiek pieniędzy, zawsze byłem dostępny dla pacjenta. Wielu z nich dawałem numer prywatny, by mogli dzwonić i pytać o efekty leczenia.
Tak pozostało do dziś, z tą różnicą, że na Śląsku nie mamy się gdzie spotykać, więc czasem konsultuję chorych, zapraszając ich na kawę w restauracji, czy nawet odwiedzając ich w domach. Dziwi to wielu, ale ja nie widzę w tym nic zdrożnego – mam wiedzę, którą mogę służyć.
Wracając do pytania o Śląskie Centrum, a właściwie oddział kardiochirurgii, muszę przyznać z sentymentem, że było to miejsce, które współtworzyłem. Od projektu poprzez zakup sprzętu, narzędzi, lamp operacyjnych, stołów, monitorów, aż po układ linii czy kabli.
Znałem każdy kabelek, szczególnie na sali hybrydowej. Znałem każde narzędzie chirurgiczne. Wiedziałem, z jakich środków zostało kupione, ile kosztowało, czemu się zepsuło. To takie moje dziecko. Ale myślę też, że to miejsce było dla mnie pewnym brzemieniem. Zawsze miałem poczucie, że to, co robię, robię dla ojca. SCCS było jego dziełem i to dziełem ogromnym o światowym potencjale. Moim zadaniem było to utrzymać.
"Z Michałem wiążę przyszłość zabrzańskiej kardiochirurgii i transplantologii" – powtarzał pana ojciec.
Błędem było, że ojciec tak mówił. Z kilku powodów: po pierwsze wzburzyło to poczucie poprawnej ścieżki kariery u starszych chirurgów, po drugie z biegiem czasu, a szczególnie po jego udarze, stało się jasne, że pozostaje osamotniony w tej wizji. Pieśń o nepotyzmie była na ustach bardzo wielu.
Mówiono, że miałem jakieś preferencje w wyborze stanowisk. Spójrzmy uczciwie: tak naprawdę, to ciężko pracowałem, by dojść tam, gdzie doszedłem. Wiadomo jednak, że prościej jest śpiewać, niż robić…
Pański ojciec bardzo chciał, żeby przejął pan po nim kierowanie zabrzańskim szpitalem. Byliście przez cały czas na świeczniku. Więcej od pana wymagał?
Ojciec wymagał bezgranicznego poświęcenia.
To znaczy?
To znaczy, że jeżeli tylko w szpitalu był jakiś problem, to trzeba było przyjechać. A problemy były zawsze: z chorym, z organizacją, z covidem, z brakiem miejsc, czy wreszcie z kontraktem.
Najpierw dzwonił do pana?
Oczekiwał rezultatów i był bardzo niezadowolony, jak te oczekiwania mijały się z rzeczywistością. A czasem trudno było to spiąć. Z jednej strony dyrekcja naciskała na mnie, by mieć pewien wynik – głównie finansowy, realizację ryczałtu, założeń, planu leczenia.
Z drugiej strony ja oddziaływałem na pracowników. Sytuacja stała się bardzo niekomfortowa z końcem 2021 i początkiem 2022 roku, gdy nadszedł czas nowych kontraktów z pracownikami. Oni oczekiwali podwyżek, ale nie było takiej możliwości finansowej.
Oddział dopiero co wyszedł z covidowej zapaści, sporo było do nadrobienia. Mówiłem, by wytrzymali, byśmy wspólnie pracowali intensywnie przez pół roku lub pierwszy kwartał, by pokazać dyrekcji efekt, finansowy zysk i wówczas domagać się zmiany.
Tym bardziej że dopiero zaczęliśmy wdrażać sporą medyczną reformę, której celem była optymalizacja leczenia – by było porządnie, zgodnie z wiedzą, ale z ekonomiczną zasadnością. Słowem – by leczyć taniej.
Ludzie byli zmęczeni. Zmęczeni tym tempem, covidem, całą tą sytuacją, nie chcieli tak intensywnie pracować. Pojawiły się pierwsze sygnały, że odejdą, bo wysokość kontraktu jest niewystarczająca, a zapieprz jest maksymalny, dzień i noc.
W artykule "Gazety Wyborczej" byli już pracownicy szpitala skarżyli się również na to, że miał pan trudny charakter, że atmosfera w pracy była fatalna.
Jeśli chodziło o zdrowie i życie chorego, to zawsze byłem bezkompromisowy. Szczególnie w sytuacjach, gdy na przykład po całodziennym bardzo trudnym zabiegu młody chory był leczony na oddziale pooperacyjnym niezgodnie ze sztuką.
Albo, jak chirurg ogólny, mimo wskazań do pilnego otwarcia brzucha, odmawia działania, "bo nie ma wskazań", a chory po dwóch dniach umiera z powodu niedokrwienia trzewnego. Albo są mu podawane antybiotyki na zupełnie inne bakterie lub łączone leki o przeciwnym działaniu. Zwracałem ludziom uwagę raz, drugi, trzeci. Mówiłem, tłumaczyłem, ale czasem szlag mnie trafiał, bo ileż można?
Czy ta bezkompromisowość to trudny charakter? Czy z perspektywy pacjenta, bezbronnego podłączonego do aparatury i zależnego od leków, to także trudny charakter? Łatwo człowiekowi taką łatkę "alkoholika" przykleić.
W tym miejscu pracy było przede mną wielu o odmiennym charakterze: rzucali narzędziami na sali operacyjnej, wyzywali od "chujów drabiniastych", obmacywali współpracujące z nimi kobiety. I oni są dziś w pełni chwały i nikt nie mówi o ich trudnym charakterze. Najwidoczniej standardy postaw zmieniły się wraz z czasem.
Ja starałem się być uczciwy, sprawiedliwy: pracujesz – masz, współtworzysz – masz, działasz – masz. Chcesz się realizować i masz marzenia – działaj. Wielu naszych chirurgów bardzo się rozwinęło i udoskonaliło.
Byliśmy jedynym miejscem w Polsce, a jednym z niewielu w Europie, gdzie zabiegi przezcewnikowe (mitraClip czy TAVI ) wykonywali rutynowo rezydenci. Starsi chirurdzy natomiast z powodzeniem przeprowadzali najtrudniejsze zabiegi tętniaków czy reoperacji. Do dziś jestem z tego dumny.
Ale czy można tolerować codzienne spóźnianie się do pracy? Samowolne wyjście do domu, jak pacjent jest na sali? Lub tolerować wieczny brak kontaktu z lekarzem dyżurnym i skargi pielęgniarek? Trzeba rozmawiać, uczyć – dawać, ale i wymagać.
W 2018 zdałem sobie sprawę, że jako szef muszę zapomnieć o sobie i pracować na rzecz innych. Wiedziałem, że to już nie jest o mnie, tylko o nich. Mówiłem o tym wielokrotnie, na wielu spotkaniach organizacyjnych, które mieliśmy w ciągu roku. Powtarzałem, że moim celem jest "servant leadership", ale w tym przypadku "servant" nie znaczy "służący".
Ale pojawiały się zarzuty, że dwóm lekarzom nie pozwalał pan przeprowadzać operacji na kardiochirurgii. W "Uwadze! TVN" mówili, że ich pan blokował.
Tak. Nie chciałem się zgodzić, żeby operowali na oddziale kardiochirurgii, którym zarządzałem. Dlaczego? Bo formalnie byli zatrudnieni w innym oddziale. Moje prośby i sugestie, by choć część umowy podlegała służbowo pod oddział, którym zarządzałem, spotkały się z ich negatywną odpowiedzią. W przypadku błędu w sztuce lub innej sprawy wymagającej postępowania prawnego, to ja jako zarządzający oddziałem miałbym problem. Prosiłem dyrekcję o pomoc w tej sprawie – bez rezultatu.
Ci lekarze wiedzieli, że pan o to zabiegał? Oczywiście. Co więcej, rozmawiałem i z jednym, i z drugim. Jednego z nich prosiłem, by rozwinął program leczenia małoinwazyjnego wady mitralnej – jest w tym dobry. Drugiego – by zajął się chirurgicznym leczeniem kardiomiopatii przerostowej. Dwa wielkie pola, których nikt nie ruszył, wolna przestrzeń.
Koledzy operowali jeden dzień w tygodniu, zwykle w środy. Kiedy jednemu z nich urodziło się dziecko z problemem, to zaproponowałem, że zabiegi, które sam przeprowadzam "zapiszę" na niego, by miał finansowe bezpieczeństwo. On w tym czasie mógł być w domu z rodziną. Ale prosiłem także, by dali coś od siebie, np. wzięli chociaż jeden dyżur telefoniczny, szczególnie tzw. dyżur tętniakowy. Nie było na to zgody. Koledzy tłumaczyli się, że dyżurowali jako chirurdzy transplantacyjni – wykonując transplantacje płuc. Powtarzałem, że jestem stale pod telefonem jako wykonujący transplantacje serc. Chciałem chociaż minimum – jeden dzień w tygodniu czy miesiącu. Korona z głowy by im nie spadła. To sprawiedliwy podział, również względem innych lekarzy.
Z końcem roku 2021 ci lekarze ogłosili, że odchodzą do Wrocławia. Że tam dostaną kontrakt na wykonywanie transplantacji płuc. Wszyscy byliśmy zdziwieni tą decyzją, ale zapewniliśmy ojca, że staniemy na wysokości zadania i przejmiemy ich rolę i zadania. Dr Antończyk – jeden ze specjalistów – miał już wówczas wiedzę i umiejętności, by zabiegi transplantacji płuc wykonywać samodzielnie.
Ale operacje były przeprowadzane, więc i nowi lekarze musieli przychodzić.
Oczywiście, tego w "GW" nie napisano. Inwestycja w kapitał ludzki był znacząca: zatrudniliśmy zdolną lekarkę kardiologa, doszło czterech anestezjologów – intensywistów, zatrudniony został nowy rezydent, oraz trzech specjalistów kardiochirurgów. Prowadziliśmy rozmowy z kolejnymi, ale wysokość proponowanych wynagrodzeń była poniżej ich oczekiwań.
Proszę pamiętać, że część osób odeszła, bo w innych miejscach awansowała, część z powodów ambicjonalnych, część nie chciała ze mną pracować, a z części zrezygnowaliśmy. Wszystko odbywało się za zgodą i z ustaleniami z dyrekcją i działem kadr.
Namaszczenie przez ojca, wsparcie z jego strony, tylko panu szkodziło?
To wsparcie było bardzo niewielkie.
Ale na forum profesor Marian Zembala chwalił pana pracę.
I to było jeszcze gorsze… Myślę, że byłoby lepiej, gdyby nic nie mówił. Praca sama się broniła. Dziś wielu chce mi udowodnić, gdzie powinno być moje miejsce.
Dlaczego część lekarzy ze Śląskiego Centrum tak domagała się pana zwolnienia?
Nie wiem. Nikt podczas mojej pracy – do marca – głośno nie mówił, że mam odejść. Prawdą jest, że od dłuższego czasu miałem konflikt z dyrektorem medycznym szpitala.
W jaki sposób dyrekcja poinformowała o zwolnieniu?
Moja sekretarka w czwartek o 12:00 powiedziała mi, że następnego dnia mam spotkanie z dyrektorami. Podejrzewałem, że zanosi się na coś niedobrego. W spotkaniu uczestniczyło kilka osób, w tym wspomniany lekarz z zespołu płucnego.
To właśnie jego postawa i argumenty dyrektora medycznego doprowadziły do momentu wręczenia mi dokumentu. Przeciwnym do końca pozostawał prof. Knapik.
Nigdy wcześniej nie prowadzono ze mną rozmów upominających. Co więcej, pod koniec roku przedstawiałem dyrekcji raport ze swojej rocznej działalności – ustnie, pokazując na slajdach wyniki i wskazując kierunki rozwoju. Zawsze spotykało się to z ich aprobatą.
Argumentowali jakoś pana zwolnienie?
Umowy były tak skonstruowane, że można było je rozwiązać za porozumieniem stron z sześciomiesięcznym okresem wypowiedzenia, bez podawania przyczyny. Rozwiązanie umowy nastąpiło za porozumieniem stron – podpisane przez dyrektor ds. ekonomicznych, dyrektora medycznego, główną kadrową i przeze mnie. Nie było tam podpisu dyrektora naczelnego.
Argumenty były proste: zespół w rozpadzie. Odpowiedziałem: "zgoda, dwóch lekarzy odeszło, ale w ich miejsce przyszli nowi, bardzo kompetentni". Co więcej, nasza struktura kadrowa wreszcie zaczęła przypominać model europejski, gdzie jest mniej specjalistów, więcej rezydentów i pomocników. Nasz model miał ekonomiczny i szkoleniowy sens, głęboko przemyślany, z długofalową strategią. Oczywiście pojawił się również argument braku czy niemożności współpracy.
Ojciec pana nie uprzedził?
Prawda jest taka, że przez ostatnie miesiące przed jego śmiercią byłem z nim w średniej relacji.
Co was poróżniło?
Wiele spraw. Przede wszystkim postrzeganie oddziału i jego wyników. Mówiono mu, że wyniki leczenia są coraz gorsze, w szczególności wyniki transplantacji serca. Ojciec nie mógł tego samodzielnie zweryfikować, bo był zależny – jeździł na wózku.
Cały ten proces nasilił się z końcem roku 2021: rzekome odejście zespołu płucnego, zagrożenie strajkiem pielęgniarek, decyzja o odejściu dyrektora medycznego. Kiedy pojechałem na tydzień urlopu podczas ferii zimowych, zawieziono ojca na oddział pooperacyjny, który był piętro niżej.
"Gazeta Wyborcza" pisała, że ojciec odwiedził pacjentów po transplantacji i płakał. Tak, płakał, ale we wspomnianej gazecie nie napisano, z jakiego powodu. Przejechał przez dwa oddziały i rzeczywiście płakał. Podeszły do niego pielęgniarka i oddziałowa z pytaniem, co się stało. Odpowiedział "oszukali mnie". On nie mógł, nie był w stanie weryfikować tych "rewelacji".
Po jego śmierci zebraliśmy z koleżankami i kolegami cały transplantacyjny materiał. Zgodnie z naszymi przewidywaniami i obserwacjami fakty były zupełnie inne: mniej chorych miało groźne dla życia odrzucanie przeszczepionego serca, śmiertelność była mniejsza, finansowo wyszliśmy na plus i zyskaliśmy 4 mln zł. Po raz pierwszy pokazaliśmy, że procedura transplantacji serca może być rentowna dla szpitala.
Ile przeszczepów wykonał pan w ostatnim roku pracy?
Ponad 80.
Po pana zwolnieniu liczba tych przeszczepów zmalała. O połowę. Oczywiście, pewnie dziś powiedzą pani, że z lepszymi wynikami, mniejszą śmiertelnością wewnątrzszpitalną. Proszę jednak spojrzeć na profil chorych, których operowaliśmy. Wielu z nich było umierających, a dziś żyją. Nikt nie mówi o tych właśnie – najtrudniejszych chorych – którzy bez podjęcia leczenia i ryzyka – zginą na pewno. Nikt nie mówi o tych, którzy czekając, umierają.
"Pan profesor sam podjął decyzję o zwolnieniu swojego syna" – wyjaśniali w mediach pracownicy szpitala. Wierzy pan w to?
Na dokumencie rozwiązującym umowę nie było podpisu mojego ojca. O 3:40 z czwartku na piątek napisał do mnie wiadomość: "nic nie podpisuj, ja zgłoszę kategoryczne nie".
Podobno pański ojciec usłyszał: "albo Michał, albo my".
Tak ojciec zapisał w notatniku przy dacie śmierci.
Pana matka cytowała słowa pańskiego ojca po powrocie z pracy dzień przed śmiercią: "Straciłem syna, nie wiem, jak ja teraz będę żył. Straciłem szpital".
To były trudne dni dla nas wszystkich. Nie chcę do tego wracać – przeżyłem to bardzo, bo zawodowa tragedia została spotęgowana rodzinnym dramatem.
Spotykaliśmy się z ojcem wieczorami co drugi–trzeci dzień. A nasze spory były wymianą zdań dwóch dorosłych facetów, w sumie dwóch profesorów. Miały nieraz szorstki charakter, ale zwykle kończyły się dobrym wnioskiem.
Starałem się być łącznikiem między tym, czego wymagał, a ludzkimi obawami, perspektywami. Szczególnie że to był okres nowej kontraktacji, szpital nie miał pieniędzy na podwyżki. Sugerowałem mu, że jednak powinien dać ludziom podwyżki, bo inflacja rośnie. Zawsze mówił, że nie pieniądz najważniejszy. Odpowiadałem mu, że nie najważniejszy, ale istotny, bo ludzie zaczną odchodzić.
Inne rozmowy dotyczyły spraw medycznych, na przykład biopsji u chorych po przeszczepie. Tłumaczyłem mu, że w covidzie – z racji, że nie można było robić biopsji tak często – z części zrezygnowaliśmy. I w sumie odkryliśmy nową ścieżkę. Robiliśmy mniej biopsji, ale okazywało się, że w żaden sposób to nie szkodziło pacjentom. I było to w zgodzie z całym globalnym trendem.
Spieraliśmy się, ale zawsze postrzegałem te konflikty jako pewne szanse do rozwiązania wielu problemów.
Ojciec dawał sobie przetłumaczyć, np. te kwestie związane z biopsjami? Tak, ale wracało to do niego. I tak mówił: zróbcie to w ten sposób. Na co ja: nie, zobaczysz, że będzie dobrze. On i tak swoje. Część kwestii udawało mu się przetłumaczyć, część z większym trudem.
Pamięta pan waszą ostatnią rozmowę? Nasza ostatnia rozmowa w cztery oczy miała miejsce w czwartek, czyli dzień przed zwolnieniem. Zapytałem go wtedy, czy dostanę wypowiedzenie. Nie chciał odpowiedzieć na to pytanie. Mówił, że sytuacja jest trudna i on dostał 5 warunków od lekarza z oddziału płucnego i musi się nad nimi zastanowić.
Wiedział pan, że ojciec jest w tak trudnej sytuacji, że są tak silne naciski?
Nie, w życiu nie sądziłem, że ktoś postąpi w tak ultymatywny sposób. Na pewno był w ogromnym stresie.
Pamięta pan waszą ostatnią wspólną operację? To było dawno temu, w okolicach 2017 roku. Rzadko razem operowaliśmy.
Za bardzo się różniliście?
Także dlatego, że ojciec nie chciał, żeby nas łączono. On zdawał sobie sprawę z tego, że ludzie będą mówić: "ojciec i syn" i starał się tych sytuacji unikać.
Prawda jest też taka, że przy stole bardzo się różniliśmy. On był – moim zdaniem – bardziej schematyczny, a dla mnie nie istnieje słowo "zawsze" lub "nigdy". Gdy mówił: "zawsze trzymaj tę rękę tak" lub "tę igłę w prawą stronę". Odkrywałem, że lewa strona jest de facto wygodniejsza, lepsza.
Pański ojciec zawsze był bardzo pochłonięty pracą i za dzieciaka rzadko pan go widywał. Mówił pan kiedyś, że nie chce tego błędu powtórzyć. Udało się?
Ostatnie cztery lata, czyli moment powrotu do Zabrza i objęcia funkcji koordynatora, to była tylko praca. A ostatnie dwa lata to już była praca dzień i noc.
Chyba w 2019 roku zachorowałem na silną astmę, od stołu odchodziłem tylko po to, by wziąć kolejną dawkę sterydu. Pamiętam, jak po pracy jechałem na pierwszą konsultację do oddziału płucnego w Łodzi, sądziłem, że zrobią tylko spirometrię i wracam. Zatrzymali mnie w szpitalu z rozpoznaniem stanu astmatycznego. To było wariactwo.
Warto było?
Chciałem, żeby ojciec był bardzo zadowolony z mojej pracy. Chciałem sprawić, żeby był usatysfakcjonowany tym, że szpital, który stworzył, jest dalej na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o liczbę zabiegów, ich jakość, opinie chorych oraz renomę. Pragnąłem, żeby on widział ten efekt.
Widział to, doceniał? Nie wiem.
Ale publicznie nazywał pana świetnym kardiochirurgiem.
…zawsze miał problem z ekspresją. Po pierwsze mnie nigdy tego osobiście nie powiedział. Po drugie publicznie mówił o tym, w taki sposób, że mnie to dyskredytowało. Było raczej krzywdą. Mógł siąść i przy kawie powiedzieć: "słuchaj, bardzo dobra robota". Ale on nigdy tego nie zrobił.
Ani razu pana nie pochwalił tak w cztery oczy? Nie przypominam sobie, ale w telewizji publicznie mówił, że najlepszy jest tylko mój syn Michał. Wiele razy prosiłem, żeby nie mówił w ten sposób. To było złe, krzywdzące. Zupełnie nieprawdziwe.
Jak reagował?
"Dobrze, dobrze" – mówił. Ojciec powtarzał, że ja powinienem być po nim następcą w SCCS. Mówiłem mu: "to jest błąd; to nie królestwo, następny powinien być ktoś z zewnątrz, z poza SCCS". Uważam, że taki wsobny chów jest zawsze zły.
Powinien przyjść ktoś z zewnątrz, bo ma nowe pomysły, świeże spojrzenie. Nie tworzy się taka koteria, własny sos. Najgorsze, co stało się w Śląskim Centrum, to od lat niezmieniany klimat. Brakowało świeżości. Te same osoby w administracji, te same osoby w oddziale.
Co pan teraz robi?
Zawsze chciałem pomagać, dzielić się wiedzą. Od ponad 10 lat jeżdżę po świecie i uczę lekarzy nowych metod leczenia wad serca, głównie przezcewnikowego leczenia wady zastawki aortalnej, czyli TAVI.
Dziś też jadę uczyć kolegów na Węgrzech, w niedzielę na Cypr, później do Bułgarii. Uczyłem kardiologów i kardiochirurgów w niemal każdym kraju Europy, Bliskiego Wschodu i Afryki. Miałem przywilej szkolić też kardiologów w Tajlandii i Australii, ale także w Polsce. Ta rola ma dla mnie wymiar szczególny – pozwala pomagać podwójnie. Bo leczę nie swoimi rękami, ale rękami innych. Ale także uczę, czyli daję umiejętność, jak poprawnie i bezpiecznie wykonywać tego typu zabiegi.
Niedawno wróciłem z Ukrainy, gdzie potrzeby są ogromne, a bardzo wielu lekarzy i pielęgniarek wyjechało. Po telefonie przyjaciół dr Gudzenki i Sarapuk, wychowanków Zabrza, postanowiliśmy wraz z asystentem lekarza, Jackiem Waszakiem, pojechać i pomóc. Robimy to całkowicie bezpłatnie, z poczuciem pokory wobec warunków i realiów państwa ogarniętego strasznym konfliktem zbrojnym.
Operuje pan tam? Tak, miałem przywilej operowania, ale również pomocy – asystowania przy trudniejszych zabiegach. Umówiliśmy się, że jak tylko sytuacja geopolityczna będzie dobra, a granica otwarta, to w styczniu wrócimy tam na dłużej.
Nie przeprowadza pan innych operacji?
Nie, prócz tych wyjazdów, które dotyczą TAVI.
Tęskni pan za salą operacyjną? Na Ukrainie przeprowadziłem swój pierwszy zabieg od sześciu miesięcy. Trójzastawkowa wada serca, trudny pacjent. Współpracując z nieznanym mi wcześniej fantastycznym zespołem przy wyjącej za oknem syrenie, stwierdziłem, że to jest trochę jak jazda na rowerze, tego się nie zapomina. To mnie bardzo ucieszyło, że jednak nie jestem takim inwalidą i dam sobie radę.
Ale też po całym dniu spędzonym na sali, zacząłem się zastanawiać, czy rzeczywiście chcę wrócić do tego, co było. Kardiochirurgia jest zerojedynkowa. Człowiek musi się jej bezgranicznie poświęcić, wtedy idzie do przodu, ma szacunek pacjentów. Jak widać – niekoniecznie kolegów. Ale wtedy nie ma życia rodzinnego? Tak, to prawda. Zapewne jest jakiś środek, jakiś balans. Ja tego wcześniej nie odkryłem. Dziś mam wreszcie czas, żeby pojechać po dzieci do szkoły, odebrać je z basenu, zawieźć na angielski. Zacząłem zastanawiać się jakby na nowo, co w życiu jest ważne. Tę nową rzeczywistość burzą czasem wiadomości od pacjentów: "kiedy pan wróci?". Nie wiem, co odpisać, więc zamiast tego pytam: "jak mogę pomóc?".
Prokuratura umorzyła śledztwo, wyniki sekcji zwłok pana ojca nie wskazały na udział osób trzecich. Pamięta pan ten dzień?
To był trudny czas. Nie chciałbym już do tego wracać, a wiem, że przed nami, przed rodziną, pierwsze święta bez niego. Może dostawimy ten cholerny wózek inwalidzki do stołu wigilijnego, by obecność ojca była choć trochę namacalna.
"Przepraszam, że nie daliśmy rady tych kamyków, tak licznych, z twojego plecaka zdjąć, Przepraszam, proszę, dziękuję" – powiedział pan podczas pogrzebu. Przepracował pan to?
Słowo "przepraszam" musi wybrzmieć. Człowiek powinien mieć jakąś refleksję. I zawsze będzie pojawiało się poczucie, że powinienem zrobić więcej, stąd: przepraszam, że nie daliśmy rady. Na pewno było sporo zmartwień, kłopotów. Może gdybyśmy zrobili coś inaczej, to te problemy byłyby lżejsze. Trudno teraz dywagować. Wiem, że wiele rzeczy można było zrobić inaczej.
Wybaczył pan sobie?
Czy ja miałbym sobie wybaczyć? Nie wiem, czy stojący dziś w niebie na własnych nogach Marian Zembala, spogląda przez okno w chmurach na swoje dzieło i jest z tego wszystkiego zadowolony.
Jego jedna decyzja zmieniła nie tylko moje życie, ale i moich koleżanek, i kolegów. Wraz ze mną pracę w tym ośrodku straciło wiele osób. Ich życia zupełnie inaczej się teraz toczą, a sam szpital wszedł na drogę, której ojciec nigdy nie chciał.
Był przeciwnikiem monopolu, widział w tym zjawisku marazm i brak postępu. Chlubił się tym, że jeden szpital mógł służyć wielu uczelniom medycznym, które dynamicznie rozwijają się w regionie.
Gdyby się pan cofnął do 2018 roku i raz jeszcze mógł podjąć decyzję, czy ze Stanów wracać do Zabrza, zrobiłby pan to samo?
Jak pani o tym mówi, to mam przed oczami naszą pacjentkę, Wiolę, o którą tak walczyliśmy. Codziennie wyrywaliśmy ją śmierci. Dziś cieszy się życiem. Ona jest właśnie przykładem chorej, której dziś pewnie nikt by nie zaoferował leczenia transplantacją serca. Odpowiedź jest tylko jedna: zrobiłbym tak samo, mimo że koszt był makabrycznie wielki.
Mam świadomość, że przez ostatnie kilka lat zrobiliśmy z zespołem bardzo dużo dobrego. Nigdy nikomu nie odmawialiśmy, drzwi były otwarte, każdy pacjent się liczył, każdy był numerem, ale tylko dlatego, żeby nikogo nie wyróżniać. Nie liczyło się, czy to górnik, czy wiceprezydent.
To była praca zespołu. Bezgraniczna praca. Bo ja nie jestem żadnym geniuszem, tylko zwykłym gościem. Na studiach miałem 4, kilka egzaminów musiałem powtarzać, za pierwszym razem w ogóle się na medycynę nie dostałem. Tylko pracowałem, jedyne co mogłem dać, to swoje poświęcenie i pracę. Ja wcale nie jestem najlepszy, ja po prostu zapierdalałem dzień i noc.