Aktorski kameleon w "Avatarze 2". On w Hollywood zagrał już... każdą niebiałą postać
- Cliff Curtis to nowozelandzki aktor maoryskiego pochodzenia
- Ma na koncie role w takich filmach jak "Dzień próby", "Ścigani", "Ostatni rycerze", "Zmartwychwstały" czy "Doktor Sen" oraz serialu "Fear the Walking Dead"
- W "Avatarze: Istocie wody" Cliff Curtis wcielił się w Tonowari, wodza plemienia Na'vi, który daje schronienie Jake'owi Sully'emu i jego rodzinie
- Cliff Curtis grał już każdą niebiałą tożsamość etniczną i amerykańską mniejszość – był Afroamerykaninem, Latynosem, Żydem, Arabem czy Hindusem
- 54-letni Nowozelandczyk grał już nawet Jezusa Chrystusa i Władcę Ognia Ozai w "Ostatnim Władcy Wiatru"
- Dlaczego Cliff Curtis przyjmuje wszystkie te role? Mówi, że musi przecież płacić rachunki, ale zapewnia, że stara się reprezentować każdą etniczność jak najlepiej
Hollywood nie bawi się w subtelności. Tu każdy latynoski aktor, bez względu na narodowość, jest Meksykaninem, a wschodnioeuropejski – Rosjaninem (chociaż powoli zaczyna się to zmieniać, vide: Piotr Adamczyk w serialu "Hawkeye"). W Fabryce Snów jeszcze do niedawna białe gwiazdy grały mniejszości o innych kolorach skóry, a jeśli ktoś miał ciemniejszą karnację mógł (i nadal może) wcielić się w każdego niebiałego bohatera. Nieważne, jakie faktycznie ma pochodzenie.
Tutaj na scenę wchodzi Cliff Curtis, gwiazda triumfującego obecnie w kinach "Avatara 2". Mogliśmy o nim wcale nie słyszeć, ale Hollywood go kocha. Dlaczego? Bo jest Maorysem i z racji koloru swojej skóry może reprezentować na ekranie każdą niebiałą tożsamość etniczną. Curtis zagrał już praktycznie każdego: Afroamerykanina, Araba, Latynosa, Żyda, Hindusa. I... kosmitę. Ale od początku.
Nowozelandczyk i Maorys
Zacznijmy od początku. Cliff Curtis jest Nowozelandczykiem z krwi i kości, a do Stanów Zjednoczonych – mimo że to tam pracuje – nigdy się nie przeprowadził. Urodził się w Rotorui na Wyspie Północnej, mieście, którego maoryska nazwa znaczy dosłownie "drugie jezioro". Ta nazwa to nie przypadek – Maorysi założyli tutaj swoją osadę już w XIV wieku. Dzisiaj stanowią niecałe 40 procent liczącej ponad 76 tysięcy ludzi populacji.
Do maoryskiej mniejszości (a dokładnie do plemion Te Arawa i Ngāti Hauiti) należy także rodzina urodzonego w 1968 roku Cliffa Curtisa. Rodzina zresztą bardzo liczna, bo przyszły aktorski kameleon miał aż siedmioro rodzeństwa. Wszyscy byli wychowani w duchu maoryskiej tradycji: jako dziecko Cliff trenował sztukę walki mau rākau, występował równie w kapa haka, rytualnych prezentacjach taneczno-wokalnych, które często robią furorę w internecie.
Zresztą Cliff zawsze lubił występować. Jako dziecko tancerza amatora uwielbiał tańczyć: a to breakdance, a to rock'n'roll. W swojej dorosłej drodze nie wybrał jednak tańca, ale aktorstwo. Dlaczego? W jednym z wywiadów wyznał, że była to jego ucieczka od trudnego, przemocowego dzieciństwa, tak typowego dla wielu mniejszości: czy to w USA, czy Nowej Zelandii. Przemoc fizyczna i seksualna, uzależnienia i ubóstwo były na porządku dziennym, o czym zresztą opowiada film, w którym później wystąpi, "Tylko instynkt".
Curtis podszedł do aktorstwa poważnie, jak do wszystkiego, co robi w życiu: poszedł na studia do nowozelandzkiej szkoły teatralnej Toi Whakaari (wydział aktorski) i już w 1989 roku dzierżył w dłoni dyplom. Zaczął od teatru, grał w "Makbecie", "Otello", "Skrzypku na dachu", "Wiśniowym sadzie" Czechowa. Ale w 1993 roku zagrał małą rolę we "Fortepianie", nagrodzonym trzema Oscarami brutalnie pięknym dziele Jane Campion. I się zaczęło.
Już w 1994 roku nastąpił przełom. Curtis, wówczas 26-letni, zagrał Bully'ego w nowozelandzkim dramacie, wspomnianym już "Tylko instynkt" ("Once Were Warriors"), rozgrywającym się wśród maoryskiej społeczności. Do dziś to jeden z największych przebojów rodzimego kina, który został nawet nagrodzony w Wenecji. Dla debiutującego aktora rola w takim filmie był spełnieniem marzeń.
– Pod wieloma względami to naprawdę był początek. To był bardzo szanowany film, kultowy hit, a większość filmowców w Hollywood widziała ten film i to otworzyło mi drzwi. Dzięki temu chodziłem na spotkania i przesłuchania – mówił w wywiadzie w lokalnej kalifornijskiej gazecie "The Lompoc Record".
Posypały się role, a Curtis zaczął pracować w Hollywood na pełen etat. Przez kilka lat nie dostawał ciekawych propozycji (chociaż zagrał w "Sześć dni, siedem nocy" z Harrisonem Fordem), ale w 1999 roku nastała filmowa obfitość. W ciągu 12 miesięcy zagrał w trzech filmach czołowych amerykańskich reżyserów: "Informatorze" Michaela Manna, "Ciemnej stronie miasta" Martina Scorsese i "Złocie pustyni" Davida O. Russella.
Nowozelandczyk cieszył się, że ma co robić, ale nagle zdał sobie sprawę, że z powodu swojego maoryskiego pochodzenia... obsadzany jest w rolach kolejnych bohaterów z amerykańskich mniejszości. Oczywiście tych niebiałych.
Cliff Curtis: naczelny reprezentant mniejszości w Hollywood
Kiedy zdał sobie z tego sprawę? Już w "Informatorze", o czym z typową dla siebie szczerością i poczuciem humoru mówił ze wspomnianej już rozmowie z "The Lompoc Record". – Nie ogarnąłem tego, dopóki nie nakręciłam "Informatora". Wtedy dostałem wysyp propozycji ról terrorystów, które odrzuciłem. Potem nakręciłem film akcji z Arnoldem Schwarzeneggerem, zagrałem Pabla Escobara w "Blow", nakręciłem "Dzień próby" i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę: "Aaa, czyli jestem właśnie tym gościem". Dotąd myślałem, że jestem biały – wspominał w typowym dla siebie ironicznym stylu.
Do dziś Cliff Curtis zagrał chyba każdą możliwą niebiałą mniejszość. Był nie tylko kolumbijskim królem kokainy, ale również afroamerykańskim gangsterem w "Ciemnej stronie miasta", irackim rebeliantem w "Złocie pustyni", liderem meksykańsko-amerykańskiego gangu (Chicana) w "Dniu próby" z oscarowym Denzelem Washingtonem (podobną postać zagrał w serialu z 2014 roku "Piętno gangu"), zastępcą dyrektora FBI latynoskiego pochodzenia w "Szklanej pułapce 4.0" czy indyjskim guru w "Tysiącu słów".
I to wcale nie wszystko, bo 54-letni dziś Curtis ma na koncie kilkadziesiąt ról. Wśród nich Rosjanin, arabski książę, kilku Latynosów i Samoańczyk (w "Szybkich i wściekłych: Hobbs i Shaw", w których wcielił się w Jonaha Hobbsa, brata Luke'a Hobbsa, granego przez Dwayne'a Johnsona, który naprawdę jest samoańskiego pochodzenia). W "Ostatnim Władcy Wiatru" z 2010 roku zagrał Władcę Ognia Ozai, a w "Zmartwychwstałym" z 2016 roku – Jezusa, czyli Żyda.
Tego (nie tylko etnicznego) kameleona można podziwiać w filmie powyżej. W każdej roli inaczej wygląda, mówi, porusza się, co robi naprawdę ogromne wrażenie. Curtis nazywany jest nawet jednym z najbardziej wszechstronnych współczesnych aktorów. Hollywood wygrało więc na loterii: znalazło nie tylko aktora o ciemniejszej karnacji, który może "udawać" każdą amerykańską mniejszość, ale również aktora naprawdę znakomitego.
Tonovari w "Avatarze 2", czyli w końcu nie zły charakter
Curtis zresztą znany jest ze swojego skrupulatnego przygotowania do każdej roli. – Krew, pot i łzy, kolego. Nie da się tego obejść. Mam trenera dialektów, ale spędzam czas rozmawiając z ludźmi, innymi aktorami i słucham. To moje źródło utrzymania. Trzeba się napracować, żeby zrobić to porządnie – mówił w wywiadzie w portalu Slate.
Nowozelandczyk nie traktował również po macoszemu żadnego "złola", w którego się wcielił, a w jego wczesnych latach w Hollywood głównie dostawał role czarnych charakterów. To zresztą wiele mówi o podejściu producentów, reżyserów i scenarzystów do mniejszości etnicznych w USA, którzy niebiałych aktorów długo postrzegali wyłącznie jako gangsterów, baronów narkotyków, przestępców.
– Nie gram złych facetów. Myślę, że to dlatego ciągle jestem obsadzany w roli złych facetów: ponieważ nie chcę grać złych facetów. Chcę grać ludzi, którzy zmagają się z życiem – mówił kilka lat temu.
Dzisiaj Hollywood na szczęście daje mu już bardziej zróżnicowane role, czego dowodem jest chociażby Tonowari w "Avatarze: Istocie wody" Jamesa Camerona, dobroduszny i sprawiedliwy wódz wodnego plemienia Metkayina, mąż Ronal granej przez Kate Winslet. Zresztą niebieski Na'vi, mieszkaniec planety Pandora, to kolejna rasa w CV Cliffa Curtisa.
Chociaż paradoksalnie bardzo mu bliska. W przypadku członków klanu Metkayina reżyser inspirował się bowiem kulturą maoryjską, co zresztą niektórych oburzyło. Pojawiły się nawet zarzuty o rasizm.
"Plemię zamieszkuje błękitną lagunę à la Polinezja, a swoim wyglądem oraz zachowaniem przywołuje na myśl Maorysów (m.in. inspiracje rytualnym tańcem Haka, tatuażami Moko, whetero polegającym na wystawianiu języków przez mężczyzn i duchową relacją z wielorybami) (...) Cameron chciał oddać hołd maoryskiej kulturze, aczkolwiek nie wziął pod uwagę tego, że zachodnia publiczność, widząc na ekranie kosmitów, może nie zrozumieć tej aluzji – pisała w naTemat Zuzanna Tomaszewicz.
Obecność w obsadzie maoryjskiego aktora rzuca jednak na te oskarżenia nieco inne światło. Zwłaszcza że Curtis włożył w postać Tonowariego swoje własne dziedzictwo kulturowe i obrazuje plemię Metkayina jako "rodzaj wyidealizowanej, mitologicznej wersji starożytnej kultury Maorysów".
– Twórczo był to dla mnie najlepszy czas w mojej karierze aktora i opowiadacza historii. ("Avatar 2") ma w jednym filmie wszystko, o czym mogłem marzyć. To dla mnie szczyt osiągnięć. Byłem niesamowicie zainspirowany pierwszym filmem. Czułem się zaszczycony, że mogłem być częścią drugiej części – i wnieść do niej część mojego dziedzictwa poprzez bycie Maorysem i częścią kultury Oceanii i Polinezji – mówił w rozmowie z nowozelandzkim portalem Stuff.
"Muszę płacić rachunki"
Jak Curtis podchodzi do bycia naczelnym reprezentantem etnicznych tożsamości w Hollywood? Bardzo praktycznie. – Cóż, muszę z czegoś płacić rachunki. Ludzie mówią mi: "Wow, naprawdę świetnie naśladujesz akcenty". Odpowiadam im: "Wiecie, gdybym nie był, to raczej nie dostałbym żadnej pracy – mówił w "Slate".
Curtis jednak naprawdę to lubi. Jak stwierdził w innym wywiadzie, to "prawdziwa zaleta". –Uwielbiam być etniczny, kocham kolor mojej skóry. Istnieją ograniczenia w biznesie, taka jest rzeczywistość, ale ja otrzymałem wspaniałe możliwości – przyznał.
Zresztą, jak zapewnia, przykłada się do każdej mniejszości, w jaką się wciela. – Podchodzę bardzo, bardzo poważnie do tej odpowiedzialności, jaką jest granie innej grupy etnicznej. Obiecuję sobie i tym ludziom, że będę ich reprezentował z taką godnością i uczciwością, na jaką mnie stać. Nie wygłupiam się. Nie chcę robić głupca z dziedzictwa kulturowego. Reprezentuję tych ludzi tak, jak reprezentowałbym swoich – mówił w "Slate".
W Hollywood Cliff Curtis dostaje zróżnicowane etniczne role, ale w ojczystej Nowej Zelandii nie ma takiej potrzeby. Gra role Nowozelandczyków i Maorysów jak w międzynarodowym hicie "Jeździec wielorybów" czy wychwalanym przez krytyków (w tym szczególnie za rolę Curtisa) "Czarnym koniu" (wcielił się w Genesisa Potiniego, słynnego nowozelandzkiego szachisty i specjalnie przybrał do tej roli na wadze).
W ostatnich latach Cliff Curtis nie próżnuje. Zagrał jedną w głównych ról w trzech pierwszych sezonach "Fear the Walking Dead", które były prequelem "The Walking Dead". Widzieliśmy go w "Doktorze Sen", wspomnianych "Szybkich i wściekłych", "Murenie", "Reminiscencji" i czy "Muru". Jest zresztą nie tylko aktorem, ale również współzałożycielem nowozelandzkiej niezależnej firmy producenckiej Whenua Films.
W kolejnych latach nie będzie miał jednak zbyt dużo czasu dla swojej żony i czworga dzieci, a to za sprawą wspomnianego "Avatara". Zagrał w "dwójce" w jednej z kluczowych ról, pojawi się też w kolejnych planowanych częściach, a James Cameron, autor "Terminatora" i "Titanica", wspomina aż o pięciu filmach o Na'vi. To największa superprodukcja w karierze Curtisa, a to oznacza i większą rozpoznawalność, i więcej pieniędzy, i... więcej ról.
Czy Cliff Curtis wciąż będzie grał kolejne etniczne tożsamości w Hollywood? Na razie skupi się na tej... kosmicznej.