Szkoły prowadzone przez zakonnice uczą i wychowują. "Nie ma opcji, żeby się przeciwstawić"
Prolog
Na początku pojawiają się marzenia, choć wcześniej muszą być ambicje oraz obowiązkowo wychowanie w wierze katolickiej. Tylko takie osoby mogą uczyć się w tej szkole. Katolickiej, prowadzonej przez zakonnice, szkole z tradycjami. Placówka uczy i wychowuje jedynie dziewczęta. Chętnych nie brakuje.
Właśnie to gimnazjum wybrały Honorata i Beata. Będą razem w klasie. Oczywiście, gdy przychodzą na egzaminy wstępne, nie mają o tym pojęcia. Teraz muszą wykazać się odpowiednim poziomem wiedzy. Potem, w trakcie rozmowy z siostrą dyrektor, wykazać będą musieli się ich rodzice.
Honorata: Wydaje mi się, że najpierw to był pomysł mamy, ale z czasem i ja stwierdziłam, że będzie to dobre miejsce dla mnie. Ta szkoła przypominała mi Hogwart, a że uwielbiałam Harrego Pottera miał to być taki mój warszawski Hogwart. Coś zupełnie innego. Poza tym nigdy nie szłam na łatwiznę, a wiedziałam, że poziom nauczania jest tam wysoki.
Beata: Wszyscy dookoła podkreślali, że jest to szkoła inna niż wszystkie. W środku pełno jest historycznych pamiątek, a korytarze i klasy nie przypominają szkoły publicznej. Pod koniec podstawówki zaczęłam być bardziej zaangażowana w Kościół, dlatego pomyślałam, że chciałabym pójść do szkoły katolickiej. Dla mnie akurat to było ważne, a dla moich rodziców ważna była raczej renoma, bo nie byli i nie są wierzący. Przystali na moją propozycję.
Akt 1 – Scena 1
Kandydatki na uczennice muszą zdać wewnętrzny test z podstawowych przedmiotów – biologia, chemia, przedmioty humanistyczne – z języka angielskiego i z wiedzy religijnej. Potem one i ich rodzice spotykają się z dyrektorką. Ta rozmowa to też okazja do wybadania, czy nauka w tej szkole to aby na pewno pomysł nie tylko dorosłych.
– Siostra dyrektor chciała zobaczyć, czy jesteśmy do tego przekonane, czy to wszystko nie jest na pokaz, czy jesteśmy katolikami. Chętnych było naprawdę dużo, a zakonnice prowadziły selekcję – wspomina Beata.
– Siostra dyrektor miała sztuczny uśmiech... Wszystko było takie sztuczne i na pewno nie za przyjemne. Byłam zestresowana, bo przecież byłam tylko dzieckiem. Zastanawiałyśmy się z mamą, czy wszystko na pewno jest w porządku, ale uznałyśmy, że siostra pełni wysokie stanowisko, więc może ma taką rolę, musi tak grać – dodaje Honorata.
Akt 1 – scena 2
Honorata i Beata osiągnęły sukces. Dostały się do szkoły. Dwie z dwudziestu pięciu nowych i szczęśliwych uczennic katolickiego gimnazjum. – Dostałam się, ale, jeśli mam być szczera, nie czułam się szczególnie wyselekcjonowana. Zależało mi na nauce – zaznacza Beata.
Inaczej tamten moment pamięta Honorata. Ona w pewnym sensie czuła się dowartościowana, w końcu trafiła do elitarnego grona. Grona, do którego nie należały osoby z przypadku. – Część uczennic to były np. pociotki wysoko postawionych ludzi, dzieci z rodzin polityków. Kiedy porównywałyśmy moją szkołę ze szkołami koleżanek, mówiły "Boże, jak ty możesz to wytrzymywać. Jestem pod wrażeniem" – wspomina.
W tym damskim gimnazjum trzeba było nosić mundurki. Spódnice w szkocką kratę i białe polówki. Ta zasada zapisana została w statucie szkoły. Wszystko było szyte na miarę. Nie można było zakładać wiązanych butów, bo to wbrew zasadom savoir-vivre – musiały być wkładane, żeby w spódniczkach nie schylać się do sznurówek. Do tego jasne, cieliste rajstopy. Zero pomalowanych paznokci, związane włosy. Żadnych odstępstw od normy.
– Teraz, z perspektywy czasu, myślę, że podobała mi się taka musztra, takie narzucone z góry zasady – mówi Honorata.
– Czułaś się wyróżniona?
– Chyba tak. Miałyśmy mundurki, więc przyciągałyśmy wzrok ludzi, skupiałyśmy ich uwagę. Często wychodziłyśmy w tych mundurkach, a to na spacer, a to do jakiejś galerii. Wyróżniałyśmy się z tłumu. Każdy myślał, że jesteśmy wprowadzane do zakonu, że jesteśmy takimi pre-siostrami.
Beata pamięta, że niektóre dziewczyny podwijały spódniczki. Ot sposób na ich skrócenie. – W sumienie nie wiem po co, skoro nie było komu tych nóg pokazywać. Czasami jakaś siostra dawała uwagi, żeby nie siedzieć w taki czy inny sposób, bo nam wszystko widać. Miałyśmy się zachowywać jak panny z dobrych domów. Obowiązywał też zakaz korzystania z telefonów w szkole, ale z drugiej strony sprzyjało to integracji – podkreśla rozmówczyni.
Beata: Oprócz nauki ważna była społeczność, w której się żyło. Budowano poczucie tożsamości – jestem z tej szkoły, wszystkie znamy się po imieniu, nauczyciele nas znają, klasy są małe. Na pewno było dużo gestów integracyjnych np. zawody międzyklasowe w ozdabianiu klasy przy okazji jakichś świąt.
Honorata: Integracja? Chyba wymazałam to z pamięci. Czy czułam jakąś wspólnotę? No średnio. Wieczne porównywanie, wieczne docinki, zmyślanie na mój temat. Pomówienia.
Akt 2 – scena 1
Nastawienie na kontakt z bogiem – to też było bardzo istotne, ale skoro to szkoła katolicka, nie powinno to dziwić. W każdy pierwszy piątek miesiąca uczennice brały udział w mszy. Nie oznaczało to jednak, że z tego powodu kończyły wcześniej lekcje. Nie. Musiały zostawać godzinę dłużej. Były też zgrupowania, zjazdy, rekolekcje, a uczestnictwo w tym wszystkim obowiązkowe.
– Trochę to było przekombinowane, bo same siostry nie były jakieś bardzo miłosiernie w stosunku do bliźnich... – wspomina Honorata. I choć kobieta ma sporo do zarzucenia wspomnianym siostrom – o czym szerzej trochę później – nie zamierza narzekać na poziom nauczania. Naprawdę był bardzo wysoki.
– Wyniosłam stamtąd ogrom wiedzy i umiejętności. Miałyśmy nadprogramową liczbę godzin angielskiego. Nie było czegoś takiego jak ściąganie, pomaganie sobie nawzajem. Jeśli ty do tego siadłaś, musiałaś to zrobić, nauczyć się. Były też dodatkowe konsultacje, więc można było się umówić z nauczycielami, jeśli z czymś miało się problem. Ale takich dodatkowych zajęć w sumie nie było. Pamiętam tylko zajęcia z savoir vivru - z tego, jak rozkładać sztućce, co mówić, co założyć, jak się zachować – zaznacza rozmówczyni.
Nie byłam tragiczną uczennicą, zdarzały się trójki, ale trzymałam poziom. Kiedyś siostra dyrektor oprowadzała uczennicę, która chciała dołączyć do naszej klasy. Dygnęłyśmy z koleżanką i przedstawiłyśmy się. Wtedy siostra dyrektor powiedziała do tamtej dziewczyny i jej mamy: "To są właśnie dwie najgorsze uczennice". To było takie upokarzające. Cały czas coś trzeba było udowadniać, cały czas dygać, a i tak to nie było doceniane, dlatego stwierdziłam, że mam to gdzieś i nie będę się podporządkowywać.
Beata, mimo tego, że ostatecznie nie chciała uczyć się w tych murach w liceum, to o możliwościach edukacyjnych, które tam otrzymała, również nie zapomina.
– Kiedy czegoś nie rozumiałam, potrzebowałam dodatkowej konsultacji, zawsze była taka możliwość, gdzie w szkole publicznej nauczyciel często ma to w nosie. Wyszłam z gimnazjum z myślą, że jestem słabą uczennicą, bo siostry miały ogromne wymagania. Oceny były mocno zaniżanie w stosunku do szkół publicznych. Niestety w rekrutacji do liceum liczyła się też średnia ocen z gimnazjum. Nie miałam dobrej średniej, miałam bardzo dobre wyniki z egzaminów, ale i tak nie mogłam się dostać do nie wiadomo jak genialnej szkoły – podkreśla Beata.
Beata: W liceum byłam w klasie z rozszerzonym WOS-em. Na świadectwie z gimnazjum miałam z tego przedmiotu 3, a ludzie po innych szkołach zwykle 6. Właśnie dlatego zdziwiłam się, że oni nie wiedzą podstawowych rzeczy, a ja na dzień dobry miałam potem 5, nie ucząc się w ogóle. Choć muszę też przyznać, że w katolickim gimnazjum obowiązkowy był również WDŻ, który budził sporo emocji. Bawiła nas nauczycielka, która przez pół roku tłumaczyła nam działanie kalendarzyka.
Akt 2 – scena 2
Beata pamięta, że "wychylanie się" w tej szkole nie było mile widziane. Uważa, że siostry chciały, by wszystkie uczennice były "grzecznymi panienkami z dobrych domów, cichymi myszkami".
– Powiedziałabym, że w tej szkole są dwa rodzaje dziewczyn. Takie, które są katoliczkami z wierzących i praktykujących rodzin, posyła się je do takich szkół i są zadowolone, i takie, które tylko szukają okazji, żeby się stamtąd wyrwać – zaznacza.
Część dziewczyn nie chciała kontynuować nauki w liceum prowadzonym przez siostry. Uważały, że ta szkoła jest ograniczająca. W pewnym momencie też zaczęłam się tak wypowiadać np. na godzinie wychowawczej. Mówiłam, że ta szkoła nauczyła mnie tego, że powinnam mówić to, co ktoś chce usłyszeć, a nie to co naprawdę myślę. Finalnie miałam obniżone zachowanie z komentarzem, że mam złe nastawienie do szkoły.
Najlepiej było się podporządkować – twierdzi Honorata. Dodaje, że uczono je, by były wyrozumiałe dla drugiego człowieka, ale one same tą wyrozumiałością nie zawsze były obdarowywane. – To też jest śmiech przez łzy, że one nas tego uczyły, a same tego nie robiły. Te sytuacje nie były jednorazowe. Mimo że byłam dzieckiem, miałam mocny charakter. Od zawsze byłam uczona, że mam mówić, co mi nie pasuje, a one chyba bały się opinii odbiegającej od opinii grupy – zaznacza.
– Siostry miały dwojaką osobowość. Grały zupełnie kogoś innego niż były w rzeczywistości. Dla niektórych były bardzo miłe, a dla innych nie. Wybierały sobie takie osoby, na których się uwzięły – dodaje.
Pewnej jesieni Honorata zachorowała, miała zapalenie płuc, dlatego dostała zwolnienie od lekarza. Nie chodziła do szkoły, została w domu. Mimo tego jedna z sióstr doniosła siostrze dyrektor, że widziała uczennicę na mieście, co oznacza, że pewnie symuluje i oszukuje. – Sytuacje wyssane z palca – podkreśla rozmówczyni.
Akt 2 - scena 3
Beata codziennie dojeżdżała do szkoły. Mieszkała w tym samym mieście, w którym się uczyła. Natomiast Honorata od poniedziałku do piątku przebywała w internacie, dlatego hasło "internat" przywodzi wspomnienia. Niestety nie najlepsze. – Tam też była musztra – zaznacza.
Był październik, miesiąc różańcowy, a to oznacza, że w internacie codziennie odmawiano jedną z tajemnic różańca. Honorata pełniła wtedy dyżur w kuchni. Takie były zasady, każdego tygodnia losowało się inne obowiązki.
– Dyżur w kuchni oznaczał, że trzeba było pozmywać, posprzątać, wszystkie brudy zlać itd. Zajmowało to ogrom czasu, bo sprzątało się i po gimnazjum, i po liceum, i po siostrach. Po sprzątaniu wróciłam do internatu umordowana i śmierdząca, więc od razu wskoczyłam pod prysznic. Myję się, mam szampon na głowie, puka siostra. Mówi, że mam się natychmiast zebrać, bo jest różaniec. Odpowiedziałam, że dobrze, że jak tylko skończę, że zajmie mi to dosłownie 3 minuty. Spłuczę szampon i przyjdę. Nie, mam natychmiast wyjść i się modlić – opowiada.
– Wyszłam spod tego prysznica. W tej pianie na włosach, cała mokruteńka, woda mi skapywała po ramionach... modliłam się – dodaje.
Jaki był tego efekt? Raczej odwrotny od oczekiwanego. Zamiast zbliżać się do Boga i do wiary, tak traktowane uczennice oddalały się od tego. W internacie musiał panować porządek. Dyscyplina, nie rozluźnienie.
Miałam dyżur w łazience. Musiałam wszystko wysprzątać, wyszorować, wymyć i naprawdę zrobiłam to dokładnie. Po czym przyszła jedna z sióstr i wylała wiadro pomyj na podłogę, mówiąc, żebym jeszcze raz to zmyła. W takim momencie czujesz bezsilność, bo wiesz, że, nawet jeśli masz rację, nie jesteś w stanie niczego zrobić. Nie ma opcji, żeby się przeciwstawić.
– Byłam mała, nigdy nie mieszkałam poza domem, mój najdłuższy wyjazd bez mamy to 2 tygodnie. Kiedy przyjechałam dzień przed rozpoczęciem roku, byłam odosobniona, a one nie miały w sobie wyuczonej empatii. Były strasznie surowe. Pewnie tak samo je traktowano wcześniej w zakonie. Siostry były tak zawzięte być może dlatego, że długo dochodziły do tych funkcji. To zgromadzenie jest bardzo duże, liczne, więc musiały ciężko pracować – wyjaśnia Honorata.
Na weekend uczennice wracały do swoich domów. Honorata pamięta, że najgorsze były niedziele. Płakała za każdym razem, gdy się pakowała. Wiedziała jednak, że gdyby cokolwiek było poza jej wytrzymałością, zawsze może liczyć na mamę. – Mama jest typową lwicą, wstawiała się za mną – podkreśla rozmówczyni.
– Obie byłyście na cenzurowanym?
– Oczywiście. Raz mama próbowała się wkupić w łaski i przyszła na czytanie jakiejś ewangelii do kościoła, ale to się na nic nie zdało, bo i tak miały o nas wyrobione zdanie. Któregoś razu mama przyjechała do internatu z moją pościelą. Internat był otwarty dla rodziców do 19, a mam zadzwoniła do drzwi o 19:01. Dzwoni, dzwoni, dzwoni i nic. W końcu przychodzi wkurzona siostra i mówi: "Co się tego dzwonka uczepiła?". Mama wyjaśniła, o co chodzi, więc zakonnica wpuściła ją do przedsionka, zgasiła światło i poszła po jakąś drugą siostrę. I moja mama stała w tych ciemnościach przez 25 minut.
Akt 2 – scena 4
Wiele rzeczy, co oczywiste, jak w każdej szkole było zakazanych. Jednak już nie tak oczywista może być lista zakazanych książek. Takich, których próżno było szukać w szkolnej bibliotece. Wśród nich "Harry Potter" i "Hobbit". – Siostry twierdziły, że w "Harrym Potterze" były prawdziwe zaklęcia – wyjaśnia Honorata.
Plan dnia uczennic był starannie opracowany, ale nie brakowało w nim również czas wolnego – po lekcjach do godziny 17:00. W specjalnym zeszycie – te dziewczynki, które mieszkały w internacie – musiały zapisywać, kiedy wychodzą, gdzie idą i kiedy wracają.
– Wybijała 17:30 i oddawałaś telefon. Kładło się je na specjalnej planszy przy swoim nazwisku. Siostry sprawdzały, czy na pewno nie masz drugiego. I zaczynało się tzw. studium, czyli nauka. Jeśli rozmawiałyśmy, otwierały drzwi na oścież i trzeba było siedzieć z książką w ciszy – podkreśla kobieta.
Pierwsze studium kończyło się o 20:00. Potem był czas na kolację, modlitwę i prysznic, a o 21:15 rozpoczynało się studium numer dwa, które trwało do 22:30. Wtedy telefon można było mieć przy sobie. – To taka nauka typowo przed snem, gdzie można było poczytać, posiedzieć w internecie – zaznacza Honorata.
– Miałam wtedy 13 lat i nauczyłam się ogromnej samodzielności, organizowania sobie czasu, prania, sprzątania, robienia zakupów. Do tej pory mam tak, że wyznaczam sobie konkretny dzień na konkretne zadania. Mam porządek w życiu, a to pewnie było ich celem. Chciały nas tego nauczyć. Stawiały na samorozwój, uczyły wytrwałości, samozaparcia – wspomina rozmówczyni.
Ale jak wiadomo, zwłaszcza w takim wieku, w głowie nie tylko nauka...
Honorata: Miałyśmy organizowane dyskoteki z męskim gimnazjum. Wszystko było tak ustawiane i żenujące... Jak takie panny na wydaniu. Chłopaków było mało, a mnóstwo dziewczyn. Trochę na siebie spojrzeliśmy, ktoś może zatańczył, ktoś się uśmiechnął, zawstydził. Muszę przyznać, że gdy zrezygnowałam z tej szkoły po 2 klasie gimnazjum, to poczułam, że jestem spuszczona ze smyczy. Czas dojrzewania, hormony buzowały. Beata: Nigdy nie zapomnę, jak w gimnazjum dziewczyny śliniły się do okna na widok przystojnego chłopaka przechodzącego po drugiej stronie ulicy. Czekało się też na dyskoteki organizowane wspólnie ze szkołą męską.
Akt 3 – scena 1
Honorata w 3 klasie gimnazjum rozpoczęła naukę w publicznej szkole. Beata wytrzymała rok dłużej. Dla jednej i drugiej, choć bardzo chciały zmiany, funkcjonowanie w nowym środowisku było na początku zaskakujące.
– Na początku czułam się jak w małpim gaju. Takiego hałasu to ja w życiu nie słyszałam. U sióstr była cisza, jak makiem zasiał, więc ilość decybeli, która we mnie uderzyła, jak weszłam do gimnazjum, spowodowała, że byłam przerażona. Jednak później do tego hałasu przywykłam i w sumie też się taka stałam. Nie wiem, czy żałuję, że odeszłam, czy nie. Może byłabym bardziej sfokusowana na naukę – zastanawia się Honorata, ale błyskawicznie dodaje: – Chyba bym tam wymiękła psychicznie.
– W pierwszej klasie liceum było mi ciężko się przestawić. Rozważałam, że może jednak powinnam wrócić do takiej szkoły zakonnej. To był szok, że wiele rzeczy inaczej funkcjonuje. Jeśli któraś z nas miała okres, mogła przez cały dzień chodzić rozczochrana i z termoforem, dlatego zdziwiłam się, że w publicznej szkole nikt tak nie robi – mówi Beata.
Jednak z czasem i ona wpasowała się w nowe szkolne życie, a nawet jej się ono spodobało. – Moja szkoła średnia była liberalna. Super było to, że mogę mówić, co myślę, że mogę wyrażać siebie poprzez ubiór – podkreśla.
Epilog
Mobbing, dwulicowość, zakłamanie – tę listę Honorata wymienia jednym zdaniem i bez zastanowienia. Listę powodów rezygnacji z nauki w tak przecież prestiżowej szkole. Szkole z tradycjami.
– Nie chciałam udowadniać czegoś, co powinno być widziane przez wszystkich. Non stop były pomówienia, złe traktowanie. Już nie dawałam rady. Na szczęście miałam koleżanki, na które mogłam liczyć, a one na mnie, i dzięki którym jakoś dobrnęłam do końca drugiej klasy. Pomocni byli też nauczyciele, szczególnie ci świeccy – zaznacza.
Honorata doskonale pamięta swój ostatni dzień w katolickim gimnazjum. Było to zakończenie roku. Może dlatego zdobyła się na odwagę – chciała powiedzieć jednej z sióstr, wychowawczyni jej klasy, co o niej myśli.
– Powiedziałam, że nie spotkałam na swojej drodze tak złego człowieka, że nosi maskę dobroci, ale w środku jest szatanem. Odpowiedziała jednym zdaniem: Życzę ci wiele łask bożych. I się uśmiechnęła. To było takie mocne, to było takie szyderstwo. Doskonale wiedziała, o czym mówię... A przy tym była tak piękna, nie widziałam piękniejszej kobiety. Filigranowa, wystające kości jarzmowe. Kobieta przesiąknięta złością pod piękną maską – wspomina.
– Po latach dochodzę do wniosku, że był to przerost formy nad treścią – mówi Beata. Czasami jak o tym myślę, to jest mi wstyd, że prosiłam rodziców o taki wydatek, według mnie to nie było warte tylu pieniędzy, ale moja mama jest bardzo zadowolona. Mówi, że drugi raz też by to zrobiła, chociaż nie jest wielkim sympatykiem Kościoła, a ta szkoła też parę razy zaszła jej za skórę i finalnie obie nie chciałyśmy, żebym kontynuowała tam nauki – słyszę.
Imiona bohaterek zostały zmienione. Na prośbę kobiet w tekście nie wymieniamy również nazwy szkoły i zgromadzenia zakonnic prowadzących placówkę.