Zgwałcone i milczące. Dzieciom ani mężom na froncie przecież nie opowiedzą

Helena Łygas
24 lutego 2023, 08:56 • 1 minuta czytania
Oficjalnie nie mają twarzy ani imion, nie są nawet numerkami w statystyce, bo i nie ma żadnej statystyki. Ale osoby, które pracowały na telefonach zaufania dla uchodźczyń z Ukrainy, są pewne, że kobiet, które zostały zgwałcone przez rosyjskich żołnierzy, są setki, jeśli nie tysiące. Ile dokładnie? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że podczas trwającej cztery lata wojny na Bałkanach żołnierze zgwałcili ponad 25 tys. kobiet.
Ile Ukrainek zostało zgwałconych podczas wojny? Ciężko o oficjalne statystyki, wiele kobiet nie chce mówić o tym, czego doświadczyły YURIY DYACHYSHYN/AFP/East News

***

Pamiętacie, jak się dowiedzieliście? Pewnie nie, bo w Polsce już się nie pamięta. Może z telewizji? Ktoś zadzwonił albo napisał na Facebooku zapytać, czy "widzieliście"? 

W Ukrainie pamiętają, albo raczej - pamiętają Ukraińcy, bo wielu z nich do domów już nie wróciło. Tak jak Myroslava Marchenko. 

W środę, 23 lutego, wszystko jeszcze było jak zwykle. Tego dnia Myra miała kilka pacjentek. Jedną z nich zapamiętała, bo umawiała jej zabieg terminacji ciąży ze względu na wady genetyczne płodu. To nie była radosna wizyta, chociaż pacjentka się nie wahała - była po czterdziestce, miała już dzieci. Większość kobiet zdecydowałaby podobnie. 

Po pracy Myra zrobiła szybkie zakupy, wróciła do domu, a potem jak co wieczór miała problem z zagnaniem syna do łóżka. Kilka godzin później obudził ich odgłos eksplozji. 

Z okien sypialni widać było, że coś pali się na lotnisku Kijów Boryspol kilka kilometrów dalej, a nad miastem latały wojskowe helikoptery. Myra była zdezorientowana. Przerażenie przyszło dopiero, gdy dotarło do niej, co się dzieje. Że wybuchła wojna. 

Tego poczucia bezradności nie da się porównać z niczym. Nagle czujesz, że na nic nie masz wpływu, niczego nie możesz być pewien. Jedyne, co możesz, to wziąć bliskich i co masz pod ręką i uciekać. 

Myra bierze więc swoją mamę, 10-letniego syna i dwa koty. Mąż zostaje pilnować dobytku. Mają rozdzielić się na chwilę, ale wkrótce okaże się, że nie będzie mógł wyjechać z kraju - jest w wieku poborowym. 

W telewizji mówią, że trwa ostrzał trasy Kijów-Lwów, więc Mira kieruje się na południe, do granicy z Mołdawią. Z okien samochodu widzą pociski spadające na lotnisko w Winnicy. 

Tylko nie zaśnij

W kolejce do przekroczenia granicy spędzą ponad dwie doby. Bez dostępu do toalety, do wody, z kurczącymi się zapasami jedzenia. No i kotami w aucie. Myra przez dwa dni nie zmruży oka - tylko ona ma prawo jazdy, a poza tym, kto zasypia, ten traci kolejkę i koczuje na granicy jeszcze dłużej.

Po kilku dniach w Mołdawii znów siada za kierownicą i kieruje się do Polski. Tym razem na przejściu granicznym spędzą trzy doby. Atmosfera jest nieprzyjemna, ludzie zaczynają się kłócić - mają za sobą podobną trasę co Myra - są wyczerpani, zdezorientowani, nieraz bez kontaktu z rodziną, która została w Ukrainie. 

Tymczasem Polacy po drugiej stronie wyciągają z szaf stare kurtki i kupują słodycze, ale w miarę jak kolejki się wydłużają, rośnie zapotrzebowanie na środki higieniczne. Tyle że mało kto pamięta tu o dorosłych - w tym przypadku o przekraczających granicę kobietach. 

W tym czasie dziewczyny z Fundacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny myślą, jak pomóc. Mogłyby zrobić zbiórkę, ale liczba zbiórek rośnie skokowo. A one są lepsze w czym innym. 

Ukrainki rzadko kiedy orientują się, że wjeżdżają do kraju o restrykcyjnym prawie aborcyjnym, gdzie dostęp do usług zdrowia reprodukcyjnego jest ograniczony. Trudno, żeby się orientowały - nie jest to pierwsze, o czym myślisz, uciekając przed wojną. 

Federa tłumaczy na ukraiński i rosyjski ulotki wyjaśniające, jak wygląda w Polsce kwestia dostępu do lekarzy, opieki nad kobietami w ciąży, skąd wziąć tabletkę "dzień po", antykoncepcję hormonalną i jak wygląda prawo aborcyjne. W kilka dni trafiają do punktów pomocy przy przejściach granicznych, na dworce, do pakietów sanitarnych. 

Ulotki, niby głupia rzecz, ale w Federze wiedzą, że wkrótce się przydadzą, bo państwo nie ruszy w tym aspekcie palcem. I mają rację. 

W pierwszych miesiącach wojny granice codziennie przekraczało kilkadziesiąt tysięcy kobiet, a w egzekwowaniu ich praw reprodukcyjnych pomagały niemal wyłącznie organizacje pozarządowe.

A było w czym pomagać, bo w miarę jak Rosjanie posuwali się w głąb kraju, na granicy pojawiało się coraz więcej ofiar gwałtów, które potrzebowały pomocy, ale na pewno nie takiej, jaką zapewnia kobietom w tej sytuacji państwo polskie. 

Na ulotkach wydrukowanych przez Federę oprócz informacji są i numery, pod które mogą dzwonić kobiety potrzebujące pomocy. Wkrótce w siedzibie Fundacji na Muranowie telefony dzwonią non stop.

Uchodźczynie często mówią o sprawach, którymi dziewczyny z Fundacji się nie zajmują. No ale jakoś trzeba tym kobietom pomóc. Szybko staje się jasne, że pod telefonem jest potrzebna lekarka. Najlepiej ginekolożka. I najlepiej Ukrainka.

Kobiety, które przekraczały granicę, często podróżowały w bardzo złych warunkach, po czym stały po kilkanaście a bywało, że i kilkadziesiąt godzin, często w zimnie. Przeważnie nie miały jak się umyć, a nawet zmienić bielizny. Niektóre miesiączkowały, a skończyły się im środki higieniczne. Wiele zgłaszało się z infekcjami intymnymi, a na początku sytuacja nie była łatwa - pomoc medyczna była dostępna głównie w naprędce zorganizowanych punktach medycznych. 

Wiele kobiet wstydziło się powiedzieć o dolegliwościach wynikających z braku dostępu do urządzeń sanitarnych, jak gdyby była to ich wina. A czasem wystarczyło po prostu podpowiedzenie im nazwy preparatu bez recepty, którego polskiej nazwy nie miały skąd znać. Do tego początkowo uchodźcy z Ukrainy nie mieli jeszcze tymczasowych numerów PESEL, więc pojawił się problem z teoretycznie otwartym dla nich NFZ.

Kobietom, które potrzebowały wówczas konsultacji, udało się pomóc tak naprawdę tylko dzięki specjalistom, którzy zdecydowali się przyjmować non profit w swoich prywatnych gabinetach. 

Dzień Kobiet

Myra przyjeżdża z rodziną do Polski 8 marca, w Dzień Kobiet. Padają właśnie kolejne rekordy liczby osób, które w ciągu doby przekroczyły granice, a hotele pękają w szwach. W większych miastach nie da się wynająć mieszkania, chyba że ma się nieograniczony budżet. 

Po kilku dniach Myrze udaje się znaleźć kwaterę na wsi dla siebie i rodziny. Jednocześnie dzwonią do niej pacjentki, których ciąże prowadziła. Większość z nich również trafiła do Polski. Pytają, jak dostać się do ginekologa, skąd wziąć recepty, czy są tu dostępne ich leki. 

Myra tego nie wie. A potem odbiera telefon od kobiety, która była u niej na wizycie 23 lutego, dzień przed wybuchem wojny. Tej samej, którą skierowała na zabieg terminacji ciąży ze względu na wady płodu. Termin porodu zbliżył się o dwa tygodnie i już dawno przekroczył 12. tydzień. Pacjentka jest przerażona, bo wie już, że w Polsce aborcja z przyczyn embriopatologicznych jest niezgodna z prawem. W Ukrainie takie zabiegi wykonuje się właściwie od ręki.

Myra zaczyna szukać jakiegoś rozwiązania. Nie zna jeszcze polskiego, którym po roku będzie władała, jakby mieszkała tu od dekady. Zna za to angielski. Trafia na stronę Federy i wysyła maila. Pisze też, że chciałaby jakoś pomóc kobietom, które tak jak ona uciekły przed wojną, wysyła CV. Mija kilka godzin, a do Myry dzwoni Krystyna Kacpura, prezeska Federy. 

"A potem jest Bucza"

Wkrótce Myra trzy razy w tygodniu będzie pełniła dyżury telefoniczne na infolinii Federy. Początki są proste - porady lekarskie, wyjaśnianie jak skorzystać z polskiej służby zdrowia.

A potem jest Bucza, potem jest Irpień, potem są przeprawy z terenów Ukrainy otoczonych przez rosyjskie wojsko. Na każdym dyżurze Myra rozmawia z kobietami, które zostały zgwałcone. 

Nie zgłaszały nikomu tego, co im zrobiono, bo i komu - przecież jest wojna, jak jest wojna, nie idzie się na policję. A w Polsce to już nawet nie było po co i komu zgłaszać. Nie były u lekarza, bo kiedy, bo gdzie. Myroslava rozmawia z kobietami, które zaszły w ciążę z gwałtu i nie są to pojedyncze przypadki. 

Nie ma męża, nie ma domu, jest brzuch. Słucha o gwałtach zbiorowych. Dziesięciu rosyjskich żołnierzy i matka trójki dzieci, która usiłuje zapewnić im bezpieczeństwo. Niektóre nie wiedzą, ilu mężczyzn je wykorzystało. Straciły przytomność w trakcie. 

Każdy lekarz słyszy różne przykre historie, ale nie takie. Myra pamięta je wszystkie i nawet teraz, po roku nie może o tym opowiadać. Głos grzęźnie w gardle. 

Telefony odbiera i Krystyna Kacpura, która zna rosyjski. 

Trzęsie ją z nerwów, gdy opowiada o zgwałconych przez Rosjan Ukrainkach. O tych zbrodniach nikt nie mówi, nikt ich nie liczy. Kobiety też. Wstydzą się, chociaż są ofiarami. 

Jak dwie kobiety, które uciekały z jednej wioski i dobrze się znały. Obie zostały zgwałcone przez rosyjskich żołnierzy, ale nie wiedziały, że to samo spotkało tę drugą. 

Kilka Ukrainek opowiada, że jak już wiedziały, co będzie, błagały, żeby przykryć im twarze. Nie chciały patrzeć, ale bardziej nie chciały, żeby ktoś dowiedział się, że są tymi, które "wzięli ruscy" - najgorsi wrogowie, z którymi bracia i mężowie walczą na froncie.

Czasem kobiety chcą po prostu opowiedzieć komuś, co przeżyły. Dzieciom przecież nie powiedzą, mężowi na froncie, który nie wiadomo, czy przeżyje – też nie. Niektóre zastanawiają się głośno, czy gdyby mąż wiedział "jeszcze by je w ogóle chciał". 

Na propozycję pomocy psychologicznej wiele uchodźczyń reagowało nerwowo. Mówiły, że chcą zapomnieć, żeby normalnie żyć, gdy wojna się skończyć, mówiły, że  "może później", że im to niepotrzebne, nie chcą sobie przypominać.

Tuż po rozpoczęciu wojny, jeszcze zanim Myra dotrze do Polski, do Federy dzwoni wolontariuszka, która wzięła na granicy pod opiekę dwie niepełnoletnie dziewczyny - 16- i 17-latkę. 

Podróżowały już wcześniej samodzielnie, więc rodziny natychmiast wysłały je do Polski, żeby stąd pojechały dalej, do krewnych mieszkających w Portugalii. Wolontariuszka, która je przyjęła, była niewiele starsza, złapały dobry kontakt. Domyśliła się, co je spotkało. Z pomocą Fundacji załatwiła im badania i antykoncepcję awaryjną, ale w stanie psychicznym były tragicznym. Po kilku dniach poleciały do Portugalii.

Takich historii Myra i Krystyna słyszały kilkadziesiąt. Ale ofiar napaści seksualnych było prawdopodobnie o wiele więcej. Bo mimo wszystko większość kobiet o gwałcie nie wspominała, ale często po typie pomocy, o którą prosiły, było wiadomo. Wolontariuszki nie pytały, ich zadaniem było konkretne wsparcie. 

Zdarzały się oczywiście kobiety, które zaszły w ciążę ze swoim partnerami, którzy trafili na front i bały się samotnego macierzyństwa w obcym kraju, ale było ich niewiele. Mniej niż zgwałconych.

Witajcie w Polsce, kraju płodów

Tymczasem skrajnie prawicowe organizacje zaczynają swoje wojenki ideologicznie. W Przemyślu i Rzeszowie, które dla wielu uchodźczyń będą pierwszymi przystankami w Polsce i punktami przesiadkowymi, stają "płodobusy".

Pojawiają się hasła w rodzaju "aborcja zabija więcej ludzi niż wojna". Rozpowszechniano też nieprawdziwą informację, że w Polsce nielegalna jest aborcja z czynu zabronionego - do prostowania tej ostatniej zabrało się w końcu nawet Ministerstwo Zdrowia. 

Federa prosi przedstawicielki ukraińskich organizacji o podobnym profilu, żeby udostępniały na bieżąco informacje przeciwdziałające dezinformacji i kierujące kobiety potrzebujące pomocy w odpowiednie miejsca.

Tym bardziej, że wiele Ukrainek jest przekonanych, że nawet za zażycie tabletek poronnych w Polsce grozi im więzienie. Tak usłyszały po drodze, a może i na dezinformacyjnych ulotkach. Potem uchodźczynie, które zdecydowały się zażyć tabletki, będą bały się iść do przychodni czy szpitala. Nie wierzą, że nic im nie grozi. 

W końcu Federa wystosowuje pismo do Ministerstwa Zdrowia. Żądają uznania gwałtów rosyjskich żołnierzy na Ukrainkach za zbrodnię wojenną i ułatwienia takim kobietom uzyskiwania pomocy. Postulują wprowadzenie procedury, w której ofiary nie będą zmuszane do traumatyzujących zeznań, a mimo to będą miały dostęp do pakietu badań i terminacji ewentualnej ciąży. 

Ministerstwo odpowiada bardzo na okrągło, przytaczając ustawę o dostępności aborcji z czynu zabronionego - tyle że właśnie o to chodziło - żeby ominąć procedurę zeznań, nie narażać na to tych kobiet. Bo i co mają mówić. Nazwiska? Jakie nazwiska. Opowiadać, jak wyglądali? Jak do tego doszło? Co wtedy robiły i jak były ubrane? Czy mają świadków?

Telefon zaufania Federy dla uchodźczyń z Ukrainy działa do lipca, ale to nie tak, że zapotrzebowanie się skończyło. Po prostu się zmieniło. Ukrainki, które osiadły w Polsce potrzebują teraz głównie porad prawnych, w sytuacjach, w których mają problemy z wyegzekwowaniem swoich praw od polskiego systemu opieki zdrowotnej. 

Aborcja z powodu ciężkich wad genetycznych płodu? To w Ukrainie. Można pojechać i zaryzykować, że nic się po drodze nie stanie. 

Myra mieszka dziś w Krakowie - w znalezieniu mieszkania pomogła jej dawna pacjentka, która cztery lata temu przeniosła się do Polski. Syn chodzi do piątej klasy, podobnie jak ona szybko opanował język.

W listopadzie do mieszkania, w którym mieszka jeszcze mama Myry i dwa koty ściągnęli babcię. Nie chciała opuszczać swojego domu, ale gdy zaczęły się przerwy w dostawie prądu, a kaloryfery były całymi dniami zimne, przestała sobie radzić. Mąż Myry wciąż jest w Kijowe. Co kilka miesięcy do niego jeździ, ale zawsze się boi. 

Wróciła do pracy w zawodzie, prowadzi szkołę rodzenia dla Ukrainek. Zdziwiło ją, że w tej bogatej, europejskiej Polsce opieka nad ciężarnymi stoi na niższym poziomie niż w Ukrainie. Pacjentki są odsyłane od placówki do placówki, bo "nie ma miejsc".

Lekarze niechętnie zlecają dodatkowe badanie prenatalne, jak gdyby bali się, że "jeszcze coś wyjdzie". Kobiety słyszą, że po co, że są jeszcze młode, więc nie trzeba.

Najbardziej dziwi ją jednak brak dostępu do aborcji. W XXI wieku, w środku Europy kobiety są zostawione same sobie i muszą szarpać się z systemem nawet, jeśli zostały zgwałcone. 

Myra mówi, że na razie nie umie być szczęśliwa. Ma pracę, rodzina jest bezpieczna, Kraków piękny, ale cały czas czuje, że żyje w jakimś zawieszeniu, że to nie jest jej życie. Ukraińcy wciąż oglądają się za siebie, codziennie sprawdzają, co dzieje się na froncie, co mówi prezydent, czy ich mieszkania jeszcze stoją. I wciąż mają nadzieję, że do końca wojny już niedaleko.

Czytaj także: https://natemat.pl/406612,kozacy-banderowcy-i-dziewczyna-w-wianku-historia-ukrainy-w-pigulce