Mirosław Zbrojewicz w naTemat: Są całe klany, które myślą mózgiem jednego przywódcy, wodza, prezesa

Mateusz Przyborowski
14 sierpnia 2023, 05:48 • 1 minuta czytania
– Uważam, że każdy, kto używa mózgu, dojdzie w końcu do tego, że to, co się dzieje u nas wokół społeczności LGBT, jest poddawane permanentnej manipulacji, wyłącznie w celach osiągnięcia korzyści polityczno-medialno-sondażowych. Nikt przecież nie rodzi się z genem bezinteresownej nienawiści wobec innych ludzi – mówi w naTemat aktor Mirosław Zbrojewicz.
#WYWIADówka z Mirosławem Zbrojewiczem. "Codzienność polskich aktorów to jest bieda" Fot. naTemat.pl / Tomasz Urbanek / East News

Mateusz Przyborowski: Dziewięć lat temu powiedział mi pan, że jest przed podjęciem decyzji w sprawie kupna harleya. Stoi już w garażu?


Mirosław Zbrojewicz: Tak, jeżdżę nim do pracy.

Jest pan bardzo zapracowany?

Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jestem. W ogóle nastąpiła jakaś kumulacja kontynuacji, ponieważ wziąłem udział w kilku produkcjach, które teraz postanowiły się przedłużyć. Wszystko zbiegło się w te wakacje i poza tym, że pojechałem na wesele córki do Gruzji, to nie mam wolnego. Ani jednego dnia. W moim przypadku trochę wygląda to jak praca na przodku, a nie praca aktora.

Żeby to bardziej zobrazować: jest kontynuacja "Sługi Narodu", "Gangu Zielonej Rękawiczki", "Odwilży", była "Szadź". Poza tym dostałem propozycje do dwóch ciekawych projektów filmowych, które chciałbym zrobić, więc gdzieś je upycham.

"Czekam na te role, z których kiedyś będę dumny" – mówił pan w 2016 roku. Doczekał się pan w końcu?

Oczywiście było to takie zgrabne zdanko, ale kryje się coś za tym. Nie wiem, czy wszyscy aktorzy, czy tylko niektórzy, w tym ja, mają przekonanie, że wszystko, co najlepsze, jest jeszcze przede mną. Myślę więc, że te role, z których kiedyś będę dumny, są jeszcze przede mną.

I naprawdę przez te wszystkie lata nie jest pan dumny z ani jednej swojej roli? Czy może w ogóle się tego nie ocenia?

To po prostu polega na tym – tak sobie przynajmniej myślę i tak wynika z mojego doświadczenia – że człowiek przywiązuje się emocjonalnie do jakiegoś projektu, wkłada bardzo dużo pracy i energii, bo wydaje mu się, że to wreszcie będzie ta rzecz, dla której warto było upuścić tyle krwi. Różnie bywa niestety z efektem.

Jest jeszcze druga strona tego medalu – czasami wydaje nam się, że to jest kolejna z rzeczy, które robimy, bo na tym polega ten zawód, a okazuje się, że nieoczekiwanie to coś nabiera fantastycznej formy i chce nam się o tym dłużej rozmawiać.

Nie gwiazdorzy pan, nie widać też pana na ściankach.

Wie pan co, to teraz powiem grubo: nie uważam, że trzeba cały czas kłapać jęzorem. Poza tym są ludzie, którzy mają może mniej do powiedzenia, ale za to ciekawie mówią i fajnie się z nimi rozmawia – i to jest OK. Czasami jednak nas, aktorów, pyta się o takie sprawy, na które nie powinniśmy się wypowiadać, bo nie mamy nic do powiedzenia.

Na przykład?

Ale ciągnie mnie pan za język. Po pierwsze, są to tematy około zawodowe – trudno jest nam gadać o tym otwarcie, bo jesteśmy obstawieni różnymi barierami czy zakazami, a my właśnie mamy najwięcej do powiedzenia na te tematy, bo one nas bezpośrednio dotyczą. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że wejdziemy w sferę plotkarską i wtedy może wyjść kicha.

A jeśli chodzi o tematy poważniejsze, to uważam, że chyba każdy ma jakąś czerwoną linię, za którą nie powinien wykraczać. Są ludzie, którzy mają taki zasób wiedzy, że w konkretnej sytuacji, na konkretne pytanie i na konkretny temat mają coś ciekawego do powiedzenia. My, aktorzy, na ogół i poza naszymi tematami zawodowymi, poruszamy się na poziomie ogólnym.

To tylko przekonanie o naszej celebryckości każe dziennikarzom dzwonić do nas i pytać. A jeszcze na dokładkę może się okazać, że aktor czy muzyk chlapnie coś takiego, że potem przez 24 godziny kotłuje się w internecie. Dlatego ja zawsze zastrzegam, że kiedy pada pytanie niedotyczące mnie osobiście albo moich spraw zawodowych, to mam tyle samo do powiedzenia, co pan Stanisław, który stoi w kolejce w sklepie.

Mam kilka pytań na poważniejsze tematy…

W porządku, spróbujemy coś z tym zrobić.

Ale jeszcze pozostaniemy przy sprawach zawodowych. Kilka lat temu mówił pan, że "broni się rękami i nogami przed serialami". Od 2022 roku naliczyłem na Filmwebie sześć seriali z pańskim udziałem i ani jednego filmu. Co się takiego zmieniło?

Mój stosunek do seriali rzeczywiście się zmienił, ponieważ ogólnie zmieniła się sytuacja, czyli powstaje bardzo dużo seriali. Moim zdaniem znajdujemy się w momencie ich nadprodukcji, bo nie wiem, kto i kiedy ma czas oglądać to wszystko. Przy niektórych projektach energia idzie w piach, bo po trzecim odcinku okazuje się, że nie było żadnego powodu, by to robić i wydawać ogromne pieniądze. To jednak trend ogólnoświatowy – powstają coraz to nowe platformy, na które trzeba coś umieszczać.

Ja mam do tego takie podejście: to jest mój zawód, z tego żyję i chcę żyć. Uprawianie tego zawodu sprawia mi wiele satysfakcji – nie zawsze, ale na ogół. I teraz przyszedł czas seriali. Czasami mam do siebie jednak żal, że biorę wszystko, jednak wolę coś zrobić niż nie zrobić.

Dodatkowo, niekiedy wizerunkowo można się wyłożyć i grając w niektórych serialach mam tego świadomość.

Poza tym, kiedy przychodzi kontynuacja jakiegoś projektu, człowiek może niby odmówić, ale może też wybuchnąć z tego powodu afera. Oczywiście mam świadomość, że nie ma ludzi niezastąpionych. Z drugiej strony powstają również takie seriale, w których warto wziąć udział za wszelką cenę, i są reżyserzy, z którymi warto współpracować, tacy jak na przykład Janek Holoubek ("Wielka Woda" – red.).

Pyta mnie pan o grę w serialach i chyba muszę też doprecyzować, że nie przepadam za długimi serialami i takimi, które obowiązkowo będą miały kontynuacje. A telenowele w moim przypadku w ogóle nie wchodzą w rachubę, bo ile można chodzić do tej samej roboty.

"Nasze kino gatunkowe jest na marnym poziomie" – to też pańskie słowa sprzed kilku lat.

Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że kino gatunkowe wymaga zwyczajnie pieniędzy. Pamiętam historię, kiedy przymierzano się do zrobienia "Złego" Leopolda Tyrmanda. Swoją drogą dziwi mnie, że na świecie nikt jeszcze tego nie zrobił – punkt wyjścia do scenariusza jest fenomenalny. Słyszałem, że wszystko rozbiło się o finanse.

Tam jest taka piękna scena pościgu autobusem przegubowym, która kosztowałaby krocie, a każdy wiedział, ile wynosi budżet najzwyklejszego polskiego filmu. Chcę tylko powiedzieć, że na kinie gatunkowym nie da się zaoszczędzić. Mamy punkt odniesienia – kino hollywoodzkie jest jakie jest, ale to, co do nas dociera, realizacyjnie jest często na najwyższym poziomie.

Czy zaczepiają pana ludzie na ulicy?

Tak, ale zawsze są to sympatyczne sytuacje. Wiem, że niektórzy koledzy mają naprawdę przechlapane, bo mając swoje dłuższe pięć minut nie mogą spokojnie przejść ulicą. Ponadto ja nie pcham się w miejsca, gdzie ludzie mają za dużo czasu i niezajęte ręce. W moim przypadku nie jest to uciążliwie, po prostu trzeba się uśmiechnąć do zdjęcia czy dać autograf. Czasem, ale naprawdę rzadko, ktoś chce pogadać i to jest o wiele przyjemniejsze.

Pytam, bo chciałbym zapytać, czy to wciąż sukces pana w roli Gruchy w "Chłopakach nie płaczą".

Tak i nie ma co tego ukrywać. Na temat tego filmu i tej roli nie mam już nic więcej do dodania, więc niektórzy szybko próbują znaleźć inną moją rolę i o tym pogadać.

Tak sobie jednak myślę, że chyba gorzej mają aktorzy, którzy nie posiadają w dorobku takiej jednej roli.

Na pewno mogę powiedzieć, że rola Gruchy nie jest moim przekleństwem. Nie jestem do niej przyklejony, ponieważ robię bardzo dużo innych rzeczy – czytam audiobooki, czasami zdarza mi się dubbing, a przede wszystkim gram w jednym z najlepszych teatrów w Polsce przy ul. Marszałkowskiej 8 w Warszawie.

Dla aktorów w moim wieku teatr jest fundamentem. A jeśli pada pytanie o to, co najlepszego zrobiłem w teatrze TR, to zawszę będę się chwalił: "3SIOSTRY" w reżyserii Luka Percevala. Jednak widzów w teatrze jest chyba coraz mniej. Jest on niszowy i jeśli możemy, to chciałbym o tym więcej powiedzieć.

Oczywiście, że możemy.

Trochę się we mnie burzy, kiedy wszystko, co dzieje się na scenie, nazywa się teatrem. Mnie się wydaje, że tak nie jest. Tysiąc osiemset dwudziesty czwarty spektakl "Szalonych nożyczek" to nie jest ten sam teatr, co teatr Grzegorza Jarzyny, Krzysztofa Warlikowskiego czy Jana Klaty. To nie jest ta kategoria, to nie jest ta dyscyplina. To, że występują tam aktorzy, nie czyni tego od razu teatrem. Powstają spektakle, oczywiście niektóre bardzo fajne i śmieszne, ale myślę, że należałoby to jednak rozróżniać.

To jaką pan ma definicję teatru?

Teatr jest tam, gdzie ja jestem. A teraz jestem w TR. Trochę się wymigałem, ale za długo by o tym opowiadać i nie wiem, czy ktoś chciałby to czytać (śmiech).

Od jakiegoś czasu widać też pana w reklamie telewizyjnej. W sieci co jakiś czas czytam natomiast komentarze – nie o panu konkretnie, ale w ogóle o artystach – typu: "Jeszcze mało mają kasy, że do reklamy się pchają?".

Po pierwsze, nie czytam cudzych opinii na swój temat. Osobiście nikt mi tego też nie zarzucał. Oczywiście odciąłem kupon po dwudziestu kilku latach i powiem panu, że to wygląda trochę inaczej, to znaczy ja mało korzystam z pieniędzy, które zarabiam. Naprawdę.

Mam bardzo dużo pracy, więc moje potrzeby są ograniczone i nie mam kiedy tego konsumować. Wokół mnie są jednak ludzie, z którymi chętnie się dzielę – to jest moja rodzina, moje dzieciaki. Płacę za to, co muszę – to znaczy żona płaci.

Rozmowa na temat reklam zaczęła się chyba ze 30 lat temu i byli znamienici aktorzy, którzy mówili wtedy publicznie, że nie zhańbią się reklamą. Mnie wtedy nikt nie pytał, więc nie mogłem się publicznie wypowiedzieć, ale też byłem bliżej tych osądów, że dopóki można, to nie należy tego robić. Wie pan, trochę to jest śliski temat, tyle że ja nie zabiegam i nie umiem zabiegać o wizerunek.

Mechanizm też jest prosty: mnie praca stawia do pionu. Wiem, że są różne pułapki, ale robota trzyma mnie przy życiu i nie umiem odmawiać. Trochę się już jednak tego uczę, bo nie mam gdzie tego upychać. A telefony są z różnymi propozycjami, nawet etiudami studenckimi, które uwielbiam, i wtedy mówię: tak, ale za półtora roku. I za te półtora roku trzeba się wywiązać i robi się gęsto. Wiem, że czasami wizerunkowo źle coś może wyglądać, ale jestem od tego, żeby robić, robić i robić.

Oczywiście, że w pewnych sytuacjach chodzi wyłącznie o kasę, bo dlaczego wziąłem udział w tej reklamie? Przecież nie dlatego, żeby być jeszcze bardziej rozpoznawalnym i by pani w sklepie jeszcze szerzej się do mnie uśmiechała. Na pewno nie należy przesadzać, ale też strasznie trudno jest powiedzieć, kiedy już się przesadziło. Poza tym jestem aktorem i reklama to część tego zawodu.

A czy jest jakiś produkt, na którego reklamowanie na pewno by się pan nie zgodził?

Proszę pana, nie ma takiej rzeczy, której byśmy nie zrobili za odpowiednie pieniądze, ale na pewno są rzeczy, których nie chcemy robić. I robienie rzeczy niezgodnych z moim sumieniem nie wchodzi w grę, wtedy nie można mnie kupić. W innych przypadkach to jest moja decyzja i sam ponoszę jej ewentualny koszt. Mam 66 lat i od 40 lat pracuję w zawodzie – naprawdę mam świadomość wielu rzeczy.

Ponadto ja długo byłem głodny pracy, w pierwszym etapie mówiłem tylko o teatrze i nie poszukiwałem nic innego. Na to wszystko nałożyło się to, że przez ładnych osiem lat nie stawałem przed kamerą, bo był bojkot. Zaraz po skończeniu szkoły teatralnej wprowadzono stan wojenny, a najczęściej kariera kształtuje się wtedy, kiedy producenci szukają młodych ludzi i wyciągają ich jeszcze ze szkoły albo zaraz po jej ukończeniu. Mnie ominął ten czas.

Nie chodzi o to, że teraz sobie odbijam, tylko być może stąd też wynika ta moja trudność w odmawianiu. Krótko mówiąc i powtórzę się – moja definicja na razie jest taka: lepiej zrobić coś niż nie zrobić i żałować. A konsekwencje? Może ktoś już napisał, że "ile można oglądać tę gębę Zbrojewicza", ale dzisiaj wszyscy grają, bo jest nadprodukcja. I ja też czasami na tym korzystam. I jestem w tej komfortowej sytuacji, że nie muszę usprawiedliwiać tego, co robię zawodowo.

To jakie są średnie zarobki aktora w Polsce?

Średnich nie ma. Jest grono aktorów, którzy całkiem nieźle żyją, ale to nie są też jakieś fortuny oligarchiczne. Bywają bardzo dobre pieniądze, ale dostęp ma do nich stosunkowo niewielu z nas.

Codzienna powszechność polskich aktorów to jest bieda. Ja w teatrze, po tych wszystkich latach pracy, mam 4 tys. zł gaży – to jest na progu najniższej krajowej, zawsze.

Nam podnoszą gażę, kiedy podnosi się najniższa krajowa. Oczywiście za spektakle też dostajemy pieniądze i tu jest bardzo różnie. Są teatry, które płacą 200 zł za wyjście na scenę, niezależnie od wielkości roli, są i takie, które płacą 400, 600 czy 800 zł. Więcej – rzadko. To jest naprawdę na granicy biedy. A ten zawód polega również na tym, że nie zawsze mamy tę pracę i mam tego świadomość, że jutro nikt może nie zadzwonić. Mam to z tyłu głowy.

W Polsce jest sporo teatrów i sporo teatrów finansowo nie jest w stanie wzmocnić prestiżu tego zawodu. Aktorzy w teatrze są na tej samej drabince, co personel sprzątający. Wszyscy inni są wyżej. Dorabiamy na spektaklach i mnie z teatru uda się czasami wyciągnąć 6 tysięcy. To jest też poniekąd odpowiedź na pytanie, czy nie mamy dosyć tych pieniędzy. A ja mam jeszcze inne pytanie: czy znamy kogoś, kto miałby ich dosyć? Ja nie kradnę tych pieniędzy, nie zdobywam ich, eliminując kogoś. Dzwonią do mnie z propozycją, ja udaję, że się zastanawiam i mówię "tak". Tyle.

To nie są też pieniądze, które ustawiają człowieka na całe życie. A mam wrażenie, że sporo ludzi uważa, że to są nie wiadomo jakie kokosy. W moim wypadku udział w reklamie to jednorazowy strzał – żonie buty kupię, córce pomogę kupić samochód i nie ma tej kasy. Poza tym uważam, że ostatnią rzeczą jest ocenianie ludzi po pieniądzach i ja nikomu ich nie zazdroszczę.

Twardo stąpa pan Ziemi.

Hmm… Nie.

Nie?

Tylko opowiadam tak, jakbym twardo stąpał. Przydarzają mi się i wyższe, i niższe loty, a czasem nawet kompletnie bez sensu przeloty.

A jest pan typem aktywisty?

Nie, wręcz przeciwnie. I zły jestem na siebie, bo czasem naprawdę chciałbym się w coś zaangażować. To jest kwestia, nie wiem, temperamentu albo – i powiem panu, że wszyscy aktorzy to mają – zbyt głębokiego zaglądania do swojego środka i przyglądania się temu, co tam jest. To pochłania wiele energii. Tyle, ile los przyniesie w moje rejony, tyle robię w tych kwestiach społecznikowskich, ale nie szukam. Czasem mi to dokucza.

Jednak nie zabrakło panu odwagi, by wziąć udział w kampanii dla rodziców dzieci homoseksualnych.

To nie jest kwestia odwagi, nawet jeżeli za coś, co się powie publicznie i co komuś się nie spodoba, można dostać w pysk nieoczekiwanie na ulicy. To jest kwestia tego, jak się pewne rzeczy nazywa i co się samemu o pewnych rzeczach myśli.

W przypadku tej kampanii była jeszcze dodatkowo ta okoliczność, że to, co tam powiedziałem, dotyczy bezpośrednio mojej rodziny. Rozmowy na te tematy w ogóle są coraz trudniejsze, bo można w najlepszej wierze powiedzieć coś, z czego później trzeba się tłumaczyć.

Z drugiej strony doszliśmy już do ściany. Bańka zaczyna pękać i musimy o tym głośno mówić – w końcu coś wypracujemy, a ci, co nie rozumieją, w końcu zrozumieją. W moim wypadku to jest jednak mówienie o rzeczach oczywistych.

To jest przerażające, że w ogóle trzeba o tym mówić.

Dlatego mam z tym czasem problem, bo ile razy można mówić w kółko o tym samym? Ja nie mam nic nowego do powiedzenia na ten temat, ale dlaczego ludzi interesuje to, że ktoś inaczej myśli, ma inne upodobania, oczekiwania i priorytety, inaczej wygląda?

Obecnie mamy w Polsce sztucznie pompowany problem z imigrantami. Przecież i tak będzie coraz bardziej kolorowo na ulicach. Po co my się przed tym bronimy? Rozumiem mechanizmy, że politycy próbują tym w różny sposób manipulować.

Im bardziej napuszcza się jednych na drugich, tym łatwiej się rządzi.

Wiadomo. Każdy z nas ma natomiast swój mózg i dziwi mnie, że tak lubimy podpinać się pod cudze mózgi. To nas zwalnia z myślenia, tymczasem są całe klany, które myślą mózgiem jednego przywódcy, wodza, prezesa i nie wiem kogo tam jeszcze.

Miał pan choć przez chwilę obawy albo głos z tyłu głowy, by nie brać udziału w tej kampanii? Przyznał pan później, że sam czytał komentarze, typu "Grucha, ja myślałem, że ty fajny facet jesteś, a ty trzymasz z pedałami".

Żadne obawy nie przyszły mi do głowy, bo i czego mam się obawiać?

I w ogóle nie było to dla pana trudne? W końcu usiadł pan przed kamerą i opowiedział o swoim synu, który jest gejem. Mówił pan o rodzinnych sprawach, o czymś, co powinno być prywatne, bo nikogo nie powinno obchodzić to, kto i jak żyje, zwłaszcza jeśli nikomu nie robi krzywdy.

Nie mam w tym żadnej misji.

Uważam, że każdy, kto używa mózgu, dojdzie w końcu do tego, że to, co się dzieje u nas wokół społeczności LGBT, jest poddawane permanentnej manipulacji, wyłącznie w celach osiągnięcia korzyści polityczno-medialno-sondażowych. Nikt przecież nie rodzi się z genem bezinteresownej nienawiści wobec innych ludzi.

Jesteśmy poddawani jakimś procesom, które kształtują ten nasz stosunek do bliźnich. W Polsce wygląda to trochę tak, że jak wychodzimy z domów, to od razu wszystkich nienawidzimy. Nie wiem, po co to komu potrzebne, ale tak się porobiło.

A jeśli do tego prezydent 38 milionowego narodu mówi, że społeczność LGBT to nie są ludzie, tylko ideologia, a prezes partii rządzącej szydzi z tej społeczności, że dziś jest Krzyś, a jutro Marysia…

Po pierwsze, ci ludzie zaświadczają o sobie. Po drugie, jeśli ludzie chcą podpinać się pod czyjś mózg, to niech to będzie zdrowy mózg, a nie zdegenerowany. Ludzie wszędzie na świecie są tacy sami – są materiałem do tego, żeby pięknie przeżyć swoje życie. Tyle tylko że jesteśmy tak sformatowani, że potrzebujemy przywódców.

I problem polega na tym, czy mamy przywódców mądrych i świadomych, którzy naprawdę chcą prowadzić naród ku światu i radości, czy takich, którzy chcą załatwiać swoje partykularne interesy i nie interesuje ich, jakim się to odbędzie kosztem. Od ośmiu lat jest ta sama rozmowa, że jesteśmy coraz bardziej spolaryzowani. Mamy jeszcze to szczęście, że nie zagrażają nam ruchy wolnościowe i separatystyczne. Wtedy byłaby taka naparzanka, że aż głowa boli.

Pański syn nie mówi teraz: "tato, ta kampania, w której wziąłeś udział 2013 roku, teraz znowu by się przydała"?

On już wie, że tu nic ciekawego się nie wydarzy i chce wyjechać, jak bardzo wielu innych ludzi. To, czy oni wszyscy wyjadą, to jest jedna sprawa. Przerażające jest to, ile ludzi deklaruje, że wyjdzie z Polski. I nie chodzi wyłącznie o tych, którzy są innej orientacji i nie dają sobie tu rady. Bo nie chodzi tylko o to, że jak ktoś wyjdzie na ulicę, to od razu może dostać w twarz. To jest także strach przed otwarciem komputera, strach przed włączaniem telewizora, bo się przez przypadek trafi na "Jedynkę", a tam na pasku widnieje tak straszny pasek, że tylko się pod kołdrę schować. Masakra jakaś.

Dzwonią do pana z TVP z jakimiś propozycjami?

To jest problem, bo wydawało mi się, że po 1991 roku sprawy zaczęły iść w tę stronę, że coraz rzadziej trzeba przyglądać się, z której strony przychodzą te propozycje i czy wypada wziąć w czymś udział, czy nie wypada.

Po tym, jak skończyłem szkołę, przez kilka lat był bojkot telewizji i radia. Ludzie, których uważaliśmy za autorytety, bardzo jasno mówili, że w reżimowej telewizji nie należy brać udziału. Teraz to się trochę rozmydliło, bo tych stacji jest mnóstwo, ktoś nie chce się chwalić, że jakaś produkcja będzie dla TVP itd.

I już nie chodzi nawet o ten bojkot, ale o to, by nie trzeba było się zastanawiać, czy mam brać w czymś udział albo nie, bo realizuje to taka telewizja, a nie inna, taki producent, a nie inny.

Wydawało mi się, że szliśmy w takim kierunku, że wystarczy jedynie przeczytać scenariusz, by być pewnym, że jest w nim świetna rola do zagrania.

A teraz całe środowisko się nad tym zastanawia – oglądają każdą propozycję z pięciu stron. Przysięgam, każdy. Ci, którzy to biorą, również są poddani temu praniu mózgu.

Ostatnio rozmawiałem z Maciejem Orłosiem. Stwierdził, że to jest przerażające, że artyści czy dziennikarze muszą być w ogóle stawiani w takiej sytuacji.

I ja właśnie o tym mówię. A losy ludzkie różnymi biegną ścieżkami i czasami nie ma wyjścia. A poza tym: dlaczego artysta napotyka przeszkody, których nie powinno być? Zacznijmy od odpowiedzi na to pytanie, a dopiero później przejdźmy do ocen.

Ciężkie życie mają obecnie artyści.

Zależy, w jakim kontekście. Moje życie jest ciężkie, bo ciężko pracuję, ale od czasu do czasu jest ono cudowne, bo mogę z dystansu na tę pracę popatrzeć. Przeszedłem na emeryturę, więc to również zobowiązuje do tego dystansu.

Mam raczej temperament aspołeczny, ale w głowie już mi się miesza od tych przykrości, które człowiek spotyka, kiedy tylko wyjdzie z domu, włączy telewizor albo komputer. Mózg się wypłaszcza od tego wszystkiego.

Broń Boże nie mówię o tym, że trzeba się poddać, tym bardziej że co i raz widać, że możemy się postawić i wcale nie jest nas tak mało. Możemy dać świadectwo o sobie i o tym, co myślimy.

Mam wrażenie, że ta propaganda zmierza w tej chwili do tego, by pokazać wszystkim, że nie jesteśmy zdolni do samodzielnego myślenia. Doszliśmy do takiego momentu, że każdy, kogo chociaż podejrzewamy, że myśli inaczej, jest autentycznie naszym wrogiem. A byli już tacy, którzy uznali, że takiego przeciwnika należy wyeliminować. Nie wiem, po co i dlaczego.

Jesteśmy jednak w tym systemie, jedni bardziej, inni mniej, i on nie zniknie. I wydaje mi się, że już wszyscy wiemy, że tego systemu nie da się rozwalić. Ale ta część rozmowy ma tragiczny i dramatyczny wydźwięk…

To dla zachowania balansu – kiedy przeszedł pan na emeryturę?

W tym roku, a mogłem dwa lata temu. Mentalnie byłem jednak totalnie do tego nieprzygotowany, a w tym roku jakaś histeria się zrobiła, że trzeba w lutym przejść na emeryturę. Bo jak się w lutym nie przejdzie, to się umrze w biedzie, a jak się przejdzie w lutym, to się umrze w bogactwie. Więc zmusili mnie i przeszedłem.

I wierzy pan w to bogactwo?

No, przychodzą na konto pieniądze… Przed emeryturą nie miałem jednak takiego nawału pracy.

Nie bez przyczyny mówi się, że na emeryturze brakuje czasu.

Na emeryturze można siedzieć przez kilkanaście godzin nad rzeką z wędką w ręku i też na nic nie będzie czasu. W moim przypadku strasznie dużo tej roboty przyszło.

Czyli nie może pan narzekać.

Oczywiście, że narzekam. Aktor zawsze narzeka – kiedy ma pracę i kiedy jej nie ma.

A myślałem, że uda nam się zachować balans.

Balansu nie ma!