Lewicka: PiS rozumie tylko jeden argument – argument siły. Oto dlaczego
Potrafią współpracować na partnerskich zasadach, choć przecież rywalizują o władzę. Nie są aniołami, ale wcale nimi być nie muszą – bo istnieje prawo, którego karząca ręka ogranicza zakres ich rządów i wpływów, a którego oni nie traktują instrumentalnie, jako jeszcze jednego narzędzia sprawowania władzy.
Ale Jarosław Kaczyński nie jest politykiem z demokratycznego porządku. Negocjuje tylko pod presją, ustępuje tylko przed siłą. Nie toleruje sprzeciwu, chce łamać wszelki opór, nawet jeśli ten mu właściwie wcale nie zagraża. Cóż mogły mu zrobić protestujące przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego kobiety?
A jednak wysłał przeciwko nim zamaskowanych funkcjonariuszy z pałkami teleskopowymi i wzywał bojówki Bąkiewicza do obrony rzekomo zagrożonych kościołów, do obrony – jak mówił – „za wszelką cenę”. Demokratyczne prawo do protestu było dla niego „wypowiedzeniem wojny”, dokładnie tak samo, jak dla wszystkich innych autokratów.
Taki był plan PiS
Kaczyński oddał władzę, bo nie miał mocy, by ją utrzymać – PiS nie zdołałby wyprowadzić wojska na ulice, a to warunek sine qua non powodzenia zamachu stanu. Na polskich wyborach spoczęło też dyskretne, ale czujne oko Waszyngtonu. PiS zatem niby odchodzi, ale jednocześnie zostaje – osadzony w twierdzach, uchwycony przyczółków, zabetonowany – i liczy, że z tych dobrze umocnionych okopów wyprowadzać będzie mordercze dla nowego rządu ciosy, dzięki czemu wróci do gry szybciej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.
Taki był plan. Podszyty nadzieją na słabość tej drugiej strony – na ich niezdecydowanie, hamletyczne usposobienie, wreszcie: demokratyczną naturę, tę, co to chce wyciągać rękę, rozmawiać, deeskalować i zaokrąglać kanty. PiS srodze się zawiódł, bo nowa władza ruszyła do szturmu niemal z marszu.
Odzyskiwanie nieprawnie zajętych przez PiS ziem jest konieczne dla restauracji pełnokrwistej demokracji w Polsce – obecna koalicja rządząca to rozumie. Odbicie z rąk partii publicznych mediów, prokuratury, służb specjalnych, a w przyszłości także Sądu Najwyższego i Trybunału Konstytucyjnego nie mogłoby się odbyć w drodze ugody, bo ani Kaczyński, ani Duda nie usiądą z demokratami do stołu. Pozostawienie im tego, co wcześniej podstępem i przemocą prawną zabrali społeczeństwu na swą partyjną własność, byłoby błędem i zbrodnią na naszym państwie.
Praworządność jest lub jej nie ma
Pomyłką byłoby także sztywne trzymanie się "prawa" narzuconego przez PiS i respektowanie potworzonych przezeń – dla zabezpieczenia swej władzy – "instytucji".
Julia Przyłębska nigdy nie była prezesem TK, nawet wedle tego prawa przyjętego przez Zjednoczoną Prawicę. Rada Mediów Narodowych uzurpuje sobie kompetencje, które konstytucyjnie przynależą KRRiTV. Neo-sędziowie czy dublerzy nie są uznawani przez unijny wymiar sprawiedliwości. Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych nie jest legalnym sądem…
Długo by wymieniać dalej, jedno jest pewne: nie ma absolutnie żadnego powodu, by honorować cały ten partyjny system instytucjonalno-prawny. Słusznie Tusk zapowiada, że nie będzie negocjował z prezesem Kaczyńskim, ile ma być w Polsce prawa, a ile bezprawia. Bo praworządność jest lub jej nie ma.
I na szczęście, cytując klasyka, „żadne krzyki i płacze” nie przekonały demokratów, by zawrócić z obranej drogi rugowania polityków PiS z przestrzeni im nienależnych. Prezes liczył zapewne, że okupacja budynku TVP przez najbardziej zdeterminowanych (czytaj: najhojniej opłacanych) funkcjonariuszy medialnych odstraszy Sienkiewicza, a osadzony jako czapa nad prokuraturą poplecznik Ziobry Barski będzie się Bodnarowi śmiał prosto w twarz. Że nowy rząd przejmie się wydawanymi taśmowo "wyrokami" i "zabezpieczeniami" Trybunału Konstytucyjnego.
Kaczyński rozumie jeden argument
Kaczyński myślał, że się zabarykaduje, potem zaś tupnie nogą i użyje prezydenta, bo go ma, a nowa władza natychmiast pierzchnie, podkulając ogon, złamana i niedołężna. Nie przewidział, że demokraci też mogą i potrafią być silni, bo wiedzą, że prezes rozumie tylko ten jeden jedyny argument: argument siły.
Ludwik Dorn powiedział kiedyś, że Kaczyński cofa się dopiero wtedy, gdy woda zakrywa mu usta i nos. Za to każda próba porozumienia się jest z definicji skazana na porażkę, bo zostanie zinterpretowana jako słabość i sygnał do ataku. Dasz PiS palec, zje całą rękę.
Dlatego państwo praworządne nie może się teraz wahać, tylko sukcesywnie przywracać kolejne obszary państwa demokracji – nawet jeśli nie pachnie przy tym, jak w perfumerii.
Nie jest to wina tych, którzy usiłują po ośmiu latach PiS posprzątać, tylko tych, którzy zafundowali nam ten straszny bałagan. Demokracja nie może okazać się bezradna wobec autokraty, wobec jego pragnienia absolutnego panowania nad Polską. PiS musi zrozumieć, że każda kolejna próba politycznej gangsterki spotka się z adekwatną reakcją.
Ani kroku w tył – to musi być dewiza obecnej władzy. W przeciwnym razie czeka nas najpierw chaos, a później powrót jeszcze bezwzględniejszego i radykalniejszego Kaczyńskiego lub jego jakiegoś młodszego wcielenia – chętni stoją już przecież w progach startowych.