Ginekolożka: "Fajna c*pka jest ważniejsza niż napompowane usta", czyli chodź, to cię zawstydzę
Proszę się rozebrać
43 proc. młodych kobiet w badaniu na zlecenie Gedeon Richter Polska (inicjator kampanii "W kobiecym interesie") wskazało, że zdanie "proszę się rozebrać" to dla nich najtrudniejszy moment podczas wizyty u ginekologa. Wstydzą się. To wstyd nadbudowywany pokoleniowo, od wieków. Wstyd, na którym nieźle można zarobić. Ale o tym zaraz. Najpierw kontekst.
"Częsty obrazek w gabinecie ginekologa – przychodzi kobieta pięknie ubrana, zadbana, ze 'zrobioną' twarzą, kładzie się na fotelu ginekologicznym i okazuje się, że jej cipka jest wysuszona, przebarwiona, wargi sromowe pomarszczone. Bardzo łatwo możemy taką cipkę 'odmłodzić' – ujędrnić, nawilżyć, przywrócić sprężystość. Niejedna pacjentka po takim zabiegu przyznała, że poczuła się fantastycznie, wreszcie odważyła się śmiało pokazywać partnerowi, co więcej, wpłynęło to ożywczo na ich związek i jej libido. Osobiście uważam, że dla kobiecej atrakcyjności fajna cipka jest ważniejsza niż napompowane usta" – powiedziała prof. Marzena Dębska w wywiadzie dla portalu poradnikzdrowie.pl.
Rozmowę kończą słowa:
"[...] Kobieta czuła się przegrana, nieatrakcyjna, w swojej ocenie bez szans na ułożenie sobie życia. Jej cipka rzeczywiście wyglądała źle i kobieta o tym wiedziała. Wystarczyło kilka drobnych zabiegów, by przywrócić jej poczucie atrakcyjności seksualnej. Był to dopiero początek. Gdy ta sama pacjentka zjawiła się u mnie kilka miesięcy później, była już zupełnie inną osobą. Była promienna i szczęśliwa. Zaczęło się od cipki, ale potem ona zatroszczyła się o całą resztę – zadbała o swoją psychikę, poprawiła urodę, wzmocniła włosy, wyleczyła zęby, nawet wytatuowała sobie na twarzy śliczne piegi. Ma teraz ogromne powodzenie u mężczyzn i tylko żałuje, że wcześniej nie zawalczyła o siebie".
Profesor Dębska jest uznaną ginekolożką, położniczką i perinatolożką. To specjalistka doskonale oceniana przez pacjentki. Wywiad dotyczył "zdrowia cipek" i ginekologii estetycznej.
Rozumiem, że zabiegi wykonywane w ramach ginekologii estetycznej miewają podłoże prozdrowotne. Rozumiem, że są kobiety, które nie lubią swojego intymnego wyglądu i mają potrzebę skonsultowania się w tej sprawie ze specjalistą. I rozumiem, że kompleksy mogą utrudniać życie seksualne, więc kobieta robi kroki, by się ich pozbyć.
Nie rozumiem natomiast mieszania zdrowia z wyglądem, miksowania kategorii z innych światów, kreowania ciągu skojarzeniowego na linii wygląd cipki – zdrowie psychiczne – powodzenie u mężczyzn. Na ten wątek kilka tygodni temu uwagę zwróciła Paulina Zagórska (na Instagramie @tazagorska). I słusznie. Bo kompleksy nie biorą się z powietrza.
Chodź, to cię zawstydzę
Cytowany wywiad i tak jest stosunkowo łagodny. Jeszcze całkiem niedawno, może 3-4 lata temu, w sieci zdarzały się "artykuły" o najgorszych sytuacjach w gabinetach ginekologicznych. Oczywiście z perspektywy lekarzy. Ileż tam było niezadbanych, zarośniętych, śmierdzących pacjentek, to głowa mała. Nie dziwię się, że tak wiele kobiet odkłada wizytę, bo nie ma czasu lub ochoty na depilację. Lub wydaje im się, że ich cipka dziwnie wygląda. Może jest pomarszczona? A może brzydko pachnie?
Warto się zatrzymać przy tym zapachu. W istocie – jeżeli jest przykry, może to oznaczać chorobę. A z chorobą, infekcją, problemem idziemy do lekarza. Teoretycznie. Gorzej, jak boimy się, że lekarz nas oceni, a nie pomoże. Więc nie idziemy. Tę lukę zapełniają firmy, które wykorzystują wstyd i nakręcają go, stosując tak zwany marketing wstydu.
Eksperci nie polecają tej strategii (bo prowadzi do "zmniejszenia lojalności klientów"), wiele marek się jednak na nią decyduje z prostego względu – generuje szybki wzrost sprzedaży. A mechanizm jest prosty: wystarczy stworzyć problem, wmówić potencjalnym klientkom, że to ich dotyczy, zawstydzić je z tego powodu, a następnie zaproponować produkt lub usługę, która problem rozwiąże.
I tak na rynku mamy kremiki na wypryski na pośladkach, przebarwienia w pachwinach, krostki w okolicach intymnych, olejki i inne mazidła na łagodzenie skutków depilacji, a także odświeżacze i mgiełki do cipek. A to tylko wybrane propozycje z kategorii "higiena intymna".
Wstyd blokuje
Nie jest to oczywiście nic nowego, co doskonale ujmuje publikacja "Selling Shame: Feminine Hygiene Advertising and the Boundaries of Permissiveness in 1970s Britain". Tekst cofa nas do 1963 roku, gdy na sklepowych półkach w Wielkiej Brytanii pojawiły się dezodoranty do pochwy, a następnie suche spraye, proszki do mycia i specjalne chusteczki "do torebki", by w dowolnym momencie dnia odświeżyć srom. Prasa i telewizja bombardowały kobiety reklamami podobnych produktów. A przede wszystkim przekazem, że ich naturalny zapach jest czymś nieakceptowalnym społecznie.
Szkodliwość produktów – wysypki, infekcje, swędzenie – była zaledwie wierzchołkiem góry. Na początku lat 70. organizacja dziennikarek Women in Media rozpoczęła kampanię, w której zwrócono uwagę nie tylko na dolegliwości fizyczne, ale też negatywne skutki psychologiczne reklam, w których "zakodowany język 'świeżości' wiązał kobiecość ze wstydem" i odwoływał się do strachu kobiet przed kłopotliwymi funkcjami organizmu (pocenie się czy miesiączka).
Już wtedy aktywistki zwracały uwagę, że zawstydzanie kobiet odbiera im pewność siebie w relacjach, ale również zachęca do "maskowania" (np. dezodorantem) objawów choroby.
"[...] wstyd jest emocją dużo bardziej dotkliwą i bolesną niż wina i kojarzy się z poczuciem bezsilności i bezwartościowości. Ponieważ w przypadku winy przedmiotem potępienia jest nie cała osoba a tylko konkretne zachowanie, jest to emocja zwykle dużo mniej dotkliwa, niedewastująca obrazu siebie i poczucia własnej wartości. Emocje te mają także odmienne konsekwencje. Wstyd wywołuje chęć ukrycia się i ucieczki, natomiast wina pociąga za sobą chęć podjęcia działań naprawczych" – pisze Agata Młynarska-Jurczuk w publikacji "Zarządzanie poczuciem winy jako środek wpływu w reklamie".
Wstyd sprawia, że nie idziemy do lekarza i sięgamy po doraźne rozwiązania, które zabierają nam pieniądze i bardzo często pogarszają sytuację. I takim przekazem karmione są już najmłodsze konsumentki. Ela Żywiczyńska (studiuje kosmetologię, na Instagramie porusza tematy związane z urodą i higieną) pod koniec marca opisała odświeżającą mgiełkę do okolic intymnych i krem na wypryski na pośladkach i w okolicach intymnych.
Szata graficzna (jednorożne, pastelowe kolory) sugeruje, że produkty kierowane są do nastolatek. Zresztą. Reklamują je dziewczynki. "Tak właśnie tworzy się kompleksy już u najmłodszych kobiet. Bo jak właściwie powinna pachnieć pusia? Czy na pewno moja pachnie odpowiednio? Zaręczam, że ogromna większość młodych dziewczyn nie ma pojęcia, a jak nie ma pojęcia, to podejrzewa, że pewnie z nimi coś nie tak" – pisze Żywiczyńska.
To szczególnie istotne w kraju o ograniczonym dostępie do edukacji związanej z ciałem i seksualnością.
Lekcja maskowania
Zatem. Dla młodych dziewcząt – mgiełka, odświeżacze i dezodoranty. Dla starszych – zabiegi, strzykawki i wszelkie dobrodziejstwa medycyny estetycznej. Problem? Cała lista. Maskowanie to nie rozwiązanie. Wstyd nie uzdrawia duszy, nie poprawia urody.
Wspomniana kampania WiM i skargi pisane przez odbiorczynie reklam dezodorantów do pochwy, ujawniły, jak zakłopotanie wpłynęło na relację z ciałem i to w erze "wyzwolenia", łamania tabu, wolności cielesnej. Cóż, w kwestii kobiecego ciała nie było zatem mowy o żadnej "wolności". Raczej podtrzymywano, za nomem omen mgiełką, narrację wstydu.
Ale wróćmy do zdrowia, bo przecież o nie chodzi. 64 proc. Polek poniżej 36. roku życia regularnie raz w roku odwiedza gabinet ginekologiczny. 6 procent nigdy nie była na badaniach (raport "Kobiece sprawy" zrealizowany na zlecenie Santander Consumer Bank). ¼ Polek powyżej 59. roku życia nie chodzi do ginekologa. Tylko 1/3 Polek regularnie chodzi do ginekologa. 59 proc. Polek (prawie 8 milionów) czuło wstyd podczas pierwszej wizyty. 25 proc. wstydzi się momentu wejścia na fotel. 21 proc. wstydzi się samego badania. (dane za: Gedeon Richter Polska)
Nikomu raczej nie trzeba wyjaśniać, jak działa wstyd. W różnych sytuacjach odczuwa go każdy z nas. Tutaj jednak chodzi o zdrowie, często o życie.
Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego: "Polska ma jeden z najwyższych w Europie wskaźników zachorowalności i umieralności z powodu raka szyjki macicy. W 2020 roku odnotowano 3 862 nowych przypadków raka szyjki macicy i 2 137 zgonów. Codziennie 6 Polek dowiaduje się, że ma raka szyjki macicy, 4 Polki umierają z powodu tej choroby". Szybka diagnoza raka szyjki macicy ratuje życie. Nie ma szybkiej diagnozy, jeżeli nie badamy się regularnie, bo się wstydzimy.
Portal onkologiczny Zwrotnik Raka: "W Polsce raka piersi diagnozuje się u 19 tys. kobiet, co oznacza, że codziennie ponad 50 Polek dowiaduje się o chorobie, a 15 każdego dnia umiera. Podczas gdy liczba zachorowań w całej Europie rośnie, ale śmiertelność maleje, w Polsce przy większej liczbie chorych na nowotwór piersi, zwiększa się także śmiertelność". Szybka diagnoza raka piersi ratuje życie. Nie ma szybkiej diagnozy, jeżeli nie badamy się regularnie, bo się wstydzimy.
W sieci znalazłam porady dla kobiet, które wstydzą się badania ginekologicznego. Pójdź z kimś zaufanym, poproś o wsparcie przyjaciółkę lub partnera, pamiętaj, że to dla twojego zdrowia. Ble, ble. Gadanie.
Dlaczego zadania znowu wyznaczamy kobietom? Mam inne porady. Na przykład dla ginekologów. Zadbajcie o komfort pacjentki, uważajcie, co mówicie w wywiadach, nie sugerujcie, że czyjaś cipka jest brzydka lub ładna, zajmijcie się zdrowiem, a nie wyglądem, głośno krytykujcie publikacje, które wywołują wstyd. Sami go nie wywołujcie.
I jeszcze dla nas wszystkich: nie dawajmy się wkręcać w parszywy marketing. Nie kupujcie nastolatkom mgiełek do "neutralizowania zapaszków". Z ewentualnym "zapaszkiem" idzie się do gabinetu specjalisty, nie do drogerii. Właśnie. Specjalisty. Specjaliści, bądźcie specjalistami, a nie narzędziami parszywego marketingu. Koło się zamyka.