Szef Remiza.pl dla naTemat: Strażacy mówią, że woda jest gorsza niż ogień
Anna Dryjańska: Ile pan sypia?
Mateusz Rogala: Teraz w miarę normalnie, ale gdy to wszystko się zaczynało, po dwie godzinny dziennie.
Dlaczego?
Bo zaspały media głównego nurtu. Zresztą nie tylko one, o czym świadczy paniczna ewakuacja z niektórych miejscowości na trasie powodzi. Wielkie redakcje kończyły pracę o 22:00, gdy na Głuchołazy szła fala. A rano słyszymy, że dramat, że powódź.
Doszliśmy z kolegą do wniosku, że musi być miejsce, gdzie ludzie będą mieli aktualne i sprawdzone informacje. Ja wziąłem na siebie prowadzenie konta na X, a on Facebooka i Instagram. Kontakty już mieliśmy wyrobione: od 18 lat prowadzimy portal o straży pożarnej.
Przybyło wam wielu obserwujących.
To się działo bardzo szybko. Oczywiście już wcześniej byliśmy rozpoznawalni, ale teraz z godziny na godzinę przybywają nam tysiące obserwujących. Znajomi zaczęli dzwonić, że widzą nasze tweety w telewizji. Głupio mi się zrobiło.
Dlaczego?
Z jednej strony dlatego, że to wielka odpowiedzialność, bo trzeba bardzo uważać, żeby nie powielać fejków. Z drugiej poczułem się jakoś tak dziwnie, że zwykły facet z komputerem podawał w jednym miejscu informacje z "frontu" na kilka dni, zanim zaczęły to robić największe redakcje. A ja robiłem to tylko dlatego, by ludzie nie musieli szukać informacji o powodzi w różnych źródłach, jak ja.
Skąd brał pan informacje?
Śledziłem różne grupy regionalne mieszkańców na Facebooku, profile miast i wsi, samorządu, prezydentów, burmistrzów, wójtów, sołtysów. Weryfikowałem i sprawdzałem. Odświeżałem wszystkie kanały co kilka minut, by zobaczyć, czy pojawiło się coś nowego.
I muszę powiedzieć jedno: media społecznościowe zdały egzamin podczas powodzi. Po raz pierwszy w moim życiu widziałem, jak stają się narzędziem do nadawania komunikatów bezpieczeństwa, wezwań do ewakuacji, zgłaszania i udzielania pomocy. Ludzie od razu wiedzieli, gdzie są potrzebni do układania worków, komu trzeba pomóc opuścić mieszkanie, bo sam nie da rady.
Jest pan strażakiem?
Tak, ochotnikiem, jak niektórzy z naszej redakcji. Poszedłem do OSP razem z kolegami podwórka, żeby samemu nie zostać. Zawsze interesowały mnie strony internetowe, więc postawiłem www dla naszej jednostki. Było mi mało, więc rozszerzyłem na powiat, potem na województwo, a potem na cały kraj.
Chcę pokazywać pracę strażaka, bo ludzie widzą nas tylko na sygnale. A to tylko ułamek naszej działalności.
W największym skrócie: co różni ochotniczą straż pożarną od państwowej?
Od Państwowej Straży Pożarnej znacząco różni nas tylko sposób organizacji, bo działamy w trakcie akcji ramię w ramię, nasze zadania i sprzęt są identyczne. Z dumą mogę powiedzieć, że w Polsce mamy najlepszy system ratowniczo-gaśniczy na świecie.
Dlatego jak usłyszałem, że mają niby do nas przyjechać strażacy ze Szwecji, od razu wiedziałem, że to fejk. My naprawdę nie potrzebujemy pomocy z zewnątrz. Wręcz przeciwnie, w pewnym momencie musiałem powstrzymywać strażaków z innych regionów Polski, by nie zrobili pospolitego ruszenia na zalane tereny!
Jak?
Dzwonili do mnie i mówili, że już teraz, zaraz, są gotowi, chcą jechać, chcą ratować, chcą pomagać. A ja do nich, że spokojnie, super, że są gotowi, ale o tym, czy i które jednostki zadysponować decydują dowódcy na miejscu. Dzięki między innymi Remizie do wszystkich jednostek poszło, że wszystko jest pod kontrolą, a siły i środki są w większości miejscach wystarczające i rotowane. My naprawdę jesteśmy bardzo dobrze przygotowani.
Więcej strażaków i sprzętu nie oznacza większej pomocy dla powodzian?
Tylko do pewnego momentu. Potem większy jest tylko chaos. Sztab musi wiedzieć, ile jest aut, ilu ludzi, co robią. Wszyscy muszą być ubezpieczeni i koordynować swoje działania, a nie dublować i deptać sobie po piętach. Pospolite ruszenie w służbach może bardziej zaszkodzić.
Czyli te narzekania w internecie, że inne kraje, które nie wysłały do nas strażaków, zostawiły nas na lodzie...
To fake news lub głębokie niezrozumienie, jak działa straż pożarna. O pomoc trzeba wnioskować, a my nie musimy prosić, bo własnych sił i środków mamy pod dostatkiem.
Czego jeszcze ludzie nie rozumieją o straży pożarnej?
Że jak X tysięcy strażaków walczy z powodzią, to tak naprawdę jest to 2X, bo co jakiś czas trzeba ich rotować. Zmęczony strażak to nieefektywny strażak.
Wiele osób myśli, że jeździmy głównie do pożarów. W rzeczywistości ogień jest powodem tylko 40 proc. naszych interwencji. Reszta to miejscowe zagrożenia, takie jak np. wypadki drogowe. Zajmujemy się wszystkim.
I tu kolejna rzecz, o którą ludzie miewają do nas pretensje: że nie okazujemy emocji. Nie okazujemy ich, bo jesteśmy profesjonalistami. Nie możemy się rozklejać, gdy mamy do czynienia z nieszczęściem, bo inaczej nikomu byśmy nie pomogli. Działamy według procedur, które ćwiczymy na szkoleniach.
Ludzie dotknięci tragedią różnie reagują. Czy to powódź, pożar, czy wypadek samochodowy, zwykle targa nimi przerażenie, złość lub gniew, zwłaszcza jeśli stracą kogoś bliskiego lub swój dobytek. I czasami próbują te emocje wyładować na nas. Ale my jesteśmy do tego przyzwyczajeni.
W internecie pojawiały się głosy, że przy powodzi jest was za mało, albo że jesteście nie tam, gdzie trzeba. To niewdzięczność?
Ludzie nie wiedzą, jak wygląda akcja ratownicza. Nie zdają też sobie sprawy, że przy powodzi jest określona liczba rzeczy, które można zrobić, a potem zostaje już tylko czekać i patrzeć, co się wydarzy. Dlatego strażacy mówią, że woda jest gorsza niż ogień. Jest bardziej nieprzewidywalna.
Woda to chwila moment, idzie dalej. Najgorsze są zniszczenia, które zostawia po sobie.
Niektóre miejscowości zostały zaskoczone powodzią. Dlaczego?
Zawiodła komunikacja. Nie jestem ekspertem od ewakuacji, ale gdy dochodzi do sytuacji, że ludzie uciekają w popłochu, bo nagle pękła tama lub puściły wały, to znaczy, że coś poszło nie tak. Tymczasem oni powinni być ewakuowani właśnie na wypadek, gdyby doszło do pęknięcia. Była jakaś nieracjonalna wiara w to, że zapory muszą wytrzymać. Dlatego dużo osób uspokajało i zmniejszyło czujność.
W efekcie mamy miejscowości, gdzie także strażacy ledwo uszli z życiem. Zostały za nimi zniszczone, zalane wozy, bo uciekli w ostatniej chwili. Mieszkańcy w ostatnim momencie uciekali na wyższe piętro lub dach budynku. A teraz proszę sobie wyobrazić, że do pęknięcia tamy doszłoby nocą. Woda zaskoczyłaby ludzi w łóżku.
Czyli mówi pan, że mamy super straż, ale jednocześnie są miejsca, gdzie ludzie uratowali się w ostatniej chwili, bo zawiodła komunikacja. Tę ostatnią rzecz można powiedzieć, opisując wiele innych katastrof. Czego konkretnie zabrakło?
Ustawy o ochronie ludności, która mówi o tym, kto co robi i za co odpowiada w przypadku kataklizmu. No i przede wszystkim bardzo skraca ścieżkę do uzyskania niezbędnych środków dla służb. Mamy wojnę za rogiem, przez jedne regiony przechodzą wichury, przez inne powodzie: w wyjątkowych okolicznościach nie możemy funkcjonować tak jak zwykle.
Pilnie szkoleń potrzebują samorządowcy ze sztabu kryzysowego. Teraz czasami sytuacja ich przerasta. Bywa, że są zamgleni nieszczęściem, bo sami stracili kogoś bliskiego lub dorobek życia, więc nie są w stanie szybko podejmować racjonalnych decyzji. Ale bywa, że pan burmistrz Karol i pani Krysia z kadr po prostu nie mają pojęcia co robić, bo nikt ich tego nie nauczył. My w momentach kryzysowych działamy jak maszyny, ale to właśnie dzięki szkoleniom.
Dlatego apeluję do polityków: przegłosujcie w Sejmie ustawę o ochronie ludności jak najszybciej.
Czytaj także: https://natemat.pl/569909,miasto-gabka-tak-nazywana-jest-bydgoszcz-ale-na-rynku-betonoza