"Świat pozorów pod żyrandolem". Tomasz Lis o wyborach prezydenckich

Tomasz Lis
17 listopada 2024, 18:52 • 1 minuta czytania
O naszych  wyborach prezydenckich, parafrazując Churchilla, można by powiedzieć, że jeszcze nigdy tak wielu nie zrobiło, nie robi i nie zrobi tak wiele, by osiągnąć tak niewiele.
Kto zamieszka w Pałacu Prezydenckim po wyborach? fot Grzegorz Banaszak/REPORTER

Najwybitniejszy pisarz wszech czasów, Szekspir, napisał wiele dramatów wokół polityki lub z polityką w tle – "Juliusz Cezar", "Henryk IV", "Ryszard III", "Henry V",  "Magbet", "Król Lear". Ale do naszych wyborów prezydenckich pasuje tytuł jego sztuki zupełnie niepolitycznej – "Wiele hałasu o nic". Prezydentura to w polskiej praktyce ucieczka od prawdziwej władzy i prawdziwej odpowiedzialności, w stronę celebry, blichtru, prestiżu i przepychu, choć i to ostatnie jest dyskusyjne, bo prezydenckie pałace i rezydencje są raczej zgrzebne i trącące myszką. Taki przepych zanurzony w naftalinie. Kto chce w Polsce realnej władzy, jest albo chce być premierem. Wiedział to Miller, wiedzą Tusk i Kaczyński. Dlatego Kaczyński spróbował raz, miała to być nagroda pocieszenia po śmierci brata, a Tusk po jednej nieudanej próbie, dał sobie spokój, tak jak teraz. I trudno się dziwić. Po diabła oddawać komuś kierownicę  i przesiadać się na miejsce dla pasażera, w dodatku z tyłu.


Realna władza jest w Warszawie po południowej stronie Traktatu Królewskiego, tam, gdzie jest kancelaria premiera, a nie po stronie północnej, gdzie jest pałac prezydencki. Prezydentura to u nas królestwo z pałacem, ale bez ziemi i władzy. To urząd raczej znamienity niż znaczący. Władza premiera to dominium treści, prezydenta – formy. Premier ma władzę, prezydent – żyrandol. Pierwszy ma władzę prawdziwą, drugi veto, czyli szansę utrudniania życia pierwszemu. Pierwszy może tworzyć, drugi wręczać ordery i przeszkadzać.

Co zostawili po sobie polscy prezydenci

Żaden z naszych prezydentów nie pozostawił po sobie nic wielkiego i monumentalnego. Raczej garść wspomnień, anegdot, cytatów i wrażeń niż wybitnie dokonania. Lech Wałęsa chronił w czasie swej prezydentury reformatorów i chwała mu za to, ale co pozostało po jego prezydenturze, poza wyprowadzeniem z Polski rosyjskich wojsk?

Aleksandra Kwaśniewskiego kojarzy się z wejściem do NATO i Unii Europejskiej, ale prawdziwym rozgrywającym w sprawie wejścia do NATO był nasz ambasador w Waszyngtonie, Jerzy Koźmiński, a w sprawie wejścia do Unii Europejskiej, premier Leszek Miller. Kwaśniewskiemu pozostawała walka o wciąganie na maszt, z Millerem, unijnej flagi, by być na historycznym zdjęciu. Do tego dochodzi kilka, owszem ważnych, ale gestów, jak przeprosiny za Jedwabne. Do samej Polski Kwaśniewski nie miał za bardzo  głowy. Nigdy nie przedstawił żadnej jej spójnej  wizji czy inspirującego pomysłu.

Dorobkiem i spadkiem  Kwaśniewskiego jest pozytywny model koabitacji zaprezentowany w relacjach z premierem Buzkiem, ale co wyszło z Buzkiem, z Millerem nie wyszło wcale, i zamieniło się w szorstką przyjaźń, albo mniej eufemistycznie, wojnę na szczycie.

Pozostał też po Kwaśniewskim powszechnie akceptowany przez Polaków styl prezydentury, współtworzony w dużym stopniu przez pierwszą damę, Jolantę Kwaśniewską.

Po prezydenturze Lecha Kaczyńskiego zostało nieszczęsne "panie prezesie, melduję wykonanie zadania", wygłoszone do brata i Polaków w dniu wyboru, co poprzedzało pełną od brata zależność. Plus wystąpienie w Tibilisi w 2008 roku. Oraz tragiczny epilog prezydentury. Poza  tym zestaw czasem zabawnych, a czasem żenujących wpadek.

Po Bronisławie Komorowskim pozostało głównie wspomnienie szokującej wyborczej klęski.

Co zostanie po Andrzeju Dudzie? Budzące zawstydzenie i zażenowanie wspomnienie o kompromitującej prezydenturze delikwenta, który zamiast być, co przysięgał, obrońcą konstytucji, był jej notorycznym gwałcicielem. Poza tym zestaw memów, min, pauz, wrzasków i katalog gaf już nie tak uroczych, jak w przypadku Lecha Kaczyńskiego. Plus konsekwentnie i groteskowo milcząca pierwsza dama. Słabo. Jak na 10 lat prezydentury pana długopisa, to straszna nędza.

Prezydent – urząd wyprany z treści

Prezydent jest u nas ważny prawie wyłącznie w kontekście władzy premiera. I w odniesieniu do niej. Prezydent jest raczej lustrem nuż podmiotem. Bardziej echem niż głosem, nawet jeśli krzyczy.

O prezydencie Mościckim mawiano przed wojną: "tyle znacy co Ignacy, a Ignacy gówno znacy". Minęło ponad 80 lat, ale wiele się nie zmieniło.

Mówimy więc o urzędzie w znacznym stopniu wypranym z treści. Premier ma władzę, prezydent insygnia, rekwizyty i substytuty.

Nasza prezydentura jest gdzieś między amerykańską, imperialną i francuską, wszechwładną, a niemiecką, czysto symboliczną. Ni pies, ni wydra, bliżej świdra. Prezydentura budzi u nas namiętności ponad miarę, niewspółmierne do istotności urzędu. Premier ma władzę, prezydent pozory i zabawki.

Żadna prezydentura nie wyznaczyła i nie zdefiniowała u nas epoki. Prezydent jest u nas raczej cheerleaderem narodu i  historii niż prawdziwym władcą i przywódcą, raczej notariuszem niż kreatorem.

Pytanie wobec tego, skąd te namiętności, i wyborców i kandydatów? Ano stąd, że Polacy bardziej niż konkrety i treść, cenią i lubią symbole, pozory, insygnia, formalności i gadżety. Prawdziwej władzy nie czują i nie rozumieją. Ważne jest to, żeby flaga była na maszcie, orkiestra grała hymn, a kompania honorowa strzelała obcasami. Wolimy raczej uroczystości i defilady niż procedury i mozolną pracę.

Nasza prezydentura w to narodowe imaginarium wpisuje się doskonale. Jest, jaka jest z dwóch względów. Wymyślono ją tak, a nie inaczej, by  Jaruzelski i postkomuniści mieli pocieszenie po utracie realnej władzy, a potem, już w konstytucji, by Wałęsa nie miał władzy zbyt dużej. Kwaśniewski pisał konstytucję trochę pod siebie, by mieć pozory władzy, ale by nie zgrzać się nadmiernie na robocie.

Jest jeszcze powód trzeci, najważniejszy. Polacy niczego więcej nie chcieli. Takie ni toje ni sioje, całkowicie nam wystarczało. Jak wiadomo, u nas ani demokracja, ani dyktatura nie wychodzą do końca. Prezydentura w obecnym wydaniu do tej niedookreśloności pasuje znakomicie. Polacy jak Amerykanie i Francuzi, tęsknią za królem, ale nie chcieli mu dać nic poza berłem i koroną.

Nie chcę przez to wszystko powiedzieć, że przyszłoroczne wybory są nieważne. Przeciwnie. Są fundamentalnie ważne. Zdecydują czy antyPiS-owska rewolucja z października zeszłego roku zostanie dokończona i dopełniona, czy jak większość rzeczy u nas, ugrzęźnie, i będzie jak zwykle u nas bylejako i nijako, miernie i marnie.

Być może nowy prezydent, załóżmy Trzaskowski lub Sikorski, przedstawi sensowny pomysł i na Polskę i na prezydenturę. Byłoby świetnie, dowiodłoby to bowiem, że w prezydenckiej eskapadzie idzie im o coś więcej niż zaspokojenie własnej ambicji czy próżności.