Pomagają Ukraińcom, a w kraju słyszą: "Was kompletnie porąbało?". Przyznają, że nadszedł czas próby
Droga mota na opony kilometry, nici kilometrów i kilometrami splata opowieści i historie – czasem delikatnie i łagodnie, czasem zaś topornie i do bólu. Może to początek kołowrotka, może koniec, może tylko środek – o tym wie Atropos, która czeka z nożyczkami gdzieś tam z przodu. Ja zaś nie wiem i zupełnie nie chcę wiedzieć gdzie się przyczaiła.
A więc jadę. Sto dwadzieścia kilometrów, dwieście, pięćset, tysiąc … Motek się rozwija lub przeciwnie – zwija.
Pada. Tutaj bezustannie pada. Już od dawna tu bez przerwy pada. I na razie nic nie zapowiada, że przestanie.
* * *
Pomaganie jest trudne. Pomaganie bywa uciążliwe. Pomaganie mimo wszystko jest niemodne. Takie żmudne, absolutnie niewidowiskowe, niemedialne – pomaganie na bieżąco i na co dzień, a nie wtedy kiedy grzmią już trąby czy syreny alarmowe.
Pomaganie, by podtrzymać życie, ale także takie, by zasypać jakąś dziurę – dziurę, która zaraz znowu przecież będzie pusta. Pomaganie według ścieżki Marka Kotańskiego, który zawsze był i będzie dla mnie niedościgłym wzorem – bez oczekiwania na fanfary, wdzięczność i bez żadnej "zwrotki". I bez gal wolontariatu, bez dyplomów i odznaczeń. No bo przecież gdybym czekał na podziękowania to pomagałbym nie komuś … ale przede wszystkim sobie.
Pomaganie nie jest wcale w dobrym tonie w końcu tego roku. W dobrym tonie jest natomiast skomentować ironicznie albo ostro. Lub po chamsku. "Ale z was matoły" – to zupełnie grzeczne. "Was kompletnie porąbało?". I tak dalej. A więc znów ziściła się ta stara prawda: jeśli chcesz mieć miękkie serce, musisz mieć zarazem twardy tyłek. Bo inaczej możesz wylądować w psychiatryku.
A odpowiedź na pytanie? Tak, potwierdzam – wszystkich nas kompletnie porąbało. I co więcej – będzie rąbać dalej. Bo z tej ścieżki nikt z nas nie zamierza schodzić.
* * *
"Żaden z tych tysiąca dni nie zdradził naszej sprawy" – w taki sposób dwa tygodnie temu dziękowała Europie Ukraina. Tyle, że o ile setny – albo i pięćsetny – były rzeczywiście dniami wsparcia i honoru, dzisiaj przyszły dni zwątpienia, zniechęcenia i odwrotu. Nie pomaga nam zmęczenie, nie pomaga coraz głębsza zapaść bezpieczeństwa, nie pomaga często nawet sama Ukraina - wygłaszając dyrdymały, a niejednokrotnie oderwane od rzeczywistości bzdury poprzez usta swoich polityków.
Z tej trzyletniej, smutnej perspektywy widać, że czas próby, tej prawdziwej albo zbliża się nieubłaganie, albo właśnie nadszedł.
* * *
Kilometry na oponach, śnieg i błoto wokół a wśród nich historie. Czasem bardzo proste, czasem bardzo pokręcone. Czasem ukraińskie, czasem polskie, czasem wspólne. Czasem całkiem bliskie, czasem trzeba jechać przez pół mapy, żeby do nich dotrzeć. Zaraz minie trzeci rok motania kilometrów i zbierania tych historii.
W polskich domach, ukraińskich, wspólnych. Na Centralnej Ukrainie (ale i na wschodniej) ktoś umiera z głodu. Za Kijowem pewien Sasza czeka na protezę – mina była przeznaczona wprawdzie dla ciężkiego sprzętu, ale wlazł w nią ten dwudziestoparoletni chłopak i jest krótszy o połowę.
Dalej Humań, w którym właśnie zakopano w ziemi kolejnego Saszkę – na pogrzebie nikt do końca nie rozumiał jak to jest możliwe; nawet przez telefon ta opowieść brzmiała strasznie – i tak samo strasznie brzmiały łzy Larysy.
Pewien dziadek, Polak spod Winnicy, żyłby pewnie jeszcze długo, ale przyszło mu zakończyć życie przed kurtyną, bo zabrakło prądu – dziadek wprawdzie prądu nie wymagał i nie potrzebował, ale respirator – owszem.
Jeszcze dalej, pod nieszczęsnym Zaporożem, takie same, polsko się piszące babcie i dziadkowie, pochowani gdzieś po bezimiennych wioskach, drżą po nocach – nie ze strachu przed potężniejącym gdzieś za miedzą ruskim zgrupowaniem a po prostu z zimna; ot – niedawno ktoś tu parę domów dalej zamarzł.
Mam już cały worek takich opowieści. Jeśli chcecie ich wysłuchać, chętnie kiedyś was zaproszę i opowiem – dziś nie będę dużo o nich pisał. Wszystkie łączy zimno i gnijące rany, głód, upokorzenie, smutek i tęsknota. My staramy się te losy nieco wyprostować. Tak to nas "kompletnie porąbało".
I zwyczajnie nie wystarcza czasu na wspomnienia i relacje. Zresztą – czas na opowieści o tych przysłowiowych starych karabinach jest – niestety – wciąż przed nami. Bo niecały tysiąc (nomen omen) kilometrów od wygodnych biur, świątecznie ozdobionych sklepów i kafejek toczy się zupełnie inne życie – życie wyregulowane dźwiękiem syren i wybuchów, czasem płaczu, czasem tylko ciszy.
Gdy to piszę, właśnie się zaczyna nalot – znów polecą Iskandery i kindżały, znów na chwilę się zatrzyma czas, a kiedy znowu ruszy, nad gruzami będzie się unosić chmura dymu. Może spod tych gruzów ktoś wyciągnie jakieś tlące się w zniszczonych ciuchach życie, może tylko poszarpane zwłoki, może nawet tego nie da się odszukać.
Kiedy ruszy czas i zrestartuje się codzienność, znowu będzie pełna płaczu, złorzeczenia, bólu, może otępienia, może pozostanie tylko rozpacz, może nic nie będzie. Nie mówimy o tym często, ale właśnie w takim życiu, w takiej nędzy, w takich przerwach w czasie i dramatach, w takich gruzach i ruinach i alarmach tuż przed świtem wciąż bierzemy udział. Pusty śmiech mnie bierze kiedy słyszę od zadbanych, eleganckich ludzi o tym jak już bardzo są zmęczeni wojną, jak już mają dosyć.
Bo to MY jesteśmy nią zmęczeni. Ale w odróżnieniu od tych, którzy mają dosyć, my tu wciąż jesteśmy.
Znów kolejny konwój jechał, dotarł i bezpiecznie wrócił. Jeśli liczyć wspólnie, zrobiliśmy razem znowu niemal pół równika – a to wszystko w dwa tygodnie. Bar i Kalinówka, Kijów, Chersoń i Połtawa, Domy Polskie i Świetlice, ukraińskie schrony i szpitale. W każdym z takich miejsc słyszałem jedno zdanie:
– Niech żyje Polska.
I na tym zakończę notatkę.
* * *
W ostatnią trasę wyjechało łącznie sześć aut. Dwa tiry, ciężarówka i trzy pełne busy. Powróciły puste – lecz to tylko pozór. Przywieźliśmy z sobą łzy i traumy i wzruszenia. I emocje. Te emocje pozostają z nami – czasem nawet bardziej niż my sami byśmy chcieli.
Byliśmy w Domach Polskich w Barze i Kalinówce.
Byliśmy w Domu Polskim w Kijowie.
I w schronach północy i południa.
Byliśmy u chłopaków w okopach z apteczkami. Wiecie, jak wielu z nich w domach mówi po polsku?
I w Humaniu, który mamy pod opieką od tamtej tragedii.
I w Połtawie. I nawet w Zaporożu.
Zawieźliśmy tam prawie 20 ton pomocy.
Zawieźliśmy też nadzieję.
—
Nieco ponad tysiąc* dni temu o świcie rozpoczęła się kolejna wojna w Europie. Wojna inna i dziwna, bo w kolorze, wysokiej rozdzielczości i w całości niemal live. Wojna, która wyszła poza ramy znanych, opisanych i oswojonych schematów, używanych w grach wojennych przez najróżniejszych Władców Marionetek.
A zarazem taka sama i tak samo wstrętna, brudna i powtarzająca wszystkie triki, myki i zagrywki, jakie ludzkość zna już od tysięcy (nomen omen po raz drugi) lat i których od przynajmniej stu wypiera się werbalnie, głośno krzycząc "Nigdy Więcej Wojny!".
Po tysiącu dni zmieniania coraz rozleglejszej części Europy w pozbawiony życia pas spalonej ziemi jedną i jedyną pewną rzeczą, jaką wiemy w odniesieniu do tej brudnej wojny jest świadomość, że my wszyscy tak naprawdę nic nie wiemy i stoimy nad przepaścią. Czy jesteśmy dzisiaj bliżej zakończenia, czy też oglądamy właśnie rozpoczęcie trzeciej i ostatniej wojny?
Nie odpowiem. Nie wiem.
Wiem natomiast, że nadchodzi zima. I to będzie zła zima, jedna z gorszych.
--
*1000 - tysiąc to kwestia umowna, bo ta wojna trwa już dużo dłużej. Pierwszy pomruk frontu usłyszałem w 2015 roku, wtedy też widziałem pierwsze świeże groby. Od tej pory minęło dziewięć lat. W tym czasie ilość mieszkańców Ukrainy zmniejszyła się z ponad 40 milionów do ledwo 25. W ziemi leży pewnie milion, może dwa. Nikt nie wie ile deportowano dzieci, ile zgwałcono kobiet i mężczyzn, ilu ludzi zniszczono, ilu ludzi złamano, ilu stało się kalekami, ilu straciło dobytek i domy.
To jest właśnie ruski mir. Nie wolno z nim negocjować, nie wolno z nim rozmawiać, nie wolno podawać mu ręki.
Nie wolno.