Redakcja natemat.pl poprosiła mnie, żebym napisał, jaki był mój status finansowy, gdy miałem 30 lat. Więc piszę…
REKLAMA
Lat trzydzieści miałem w roku 1969. Byłem wtedy doktorem nauk matematycznych zatrudnionym w Instytucie Matematycznym PAN z pensją w przeliczeniu na ówczesny czarnorynkowy kurs dolara na poziomie jakichś 15 dolców. W kilkanaście lat później, gdy byłem profesorem i dyrektorem naukowym Instytutu Podstaw Informatyki moje wynagrodzenie wynosiło już 22 dolary.
Było to oczywiście niewielkie wynagrodzenie, ale nie aż tak małe, jak się może dziś wydawać. W tamtych czasach „pół litra” kosztowało w sklepie dewizowym PEWEX chyba 20 centów, a „Maluch” gdzieś w okolicy 300 dolarów. Sto dolarów to był już bardzo dobry budżet rodzinny na miesiąc.
W roku 1969 odbyłem pierwszą moją dłuższą podróż naukową na zachód. Wygrałem konkurs na stypendium ufundowane przez włoski rząd. Stypendium w wysokości 300 $ miesięcznie pozwalało mi na wynajęcie hotelu „Albergo Moderno”, gdzie w pokoju bez łazienki i bez śniadania płaciłem 1,50 $ dziennie. Śmieszne, prawda! Ale też nigdy ani przed tym, ani po tym, nie mieszkałem w tak podłym miejscu.
Na jedzenie w akademickiej stołówce wydawałem jakieś 2 $ dziennie. Czasami szedłem gdzieś na kawę i ciastko, czasami do kina, więc w sumie żyłem za jakieś 150-200 $ miesięcznie. Reszta szła do skarpety z przeznaczeniem na trzy cele: dwutygodniowa wizyta mojej żony -- wziąłem luksusowy pokój z prysznicem za 7 $ dziennie -- 200 $ odłożone na wakacje w Jugosławii, a reszta na buty dla żony i koszule dla mnie. Schudłem 8 kg, ale napisałem rozprawę habilitacyjną i podciągnąłem włoski.
Po powrocie do Warszawy założyłem moje pierwsze konto dewizowe w Banku Handlowym. Na takie konto można było wpłacać jedynie „legalnie uzyskane środki”. Wpłaciłem więc moje 200 $ -- w walucie włoskiej oczywiście -- a więc 1.200.000 lirów. Gdy przyszły wakacje udałem się do banku, gdzie wypłacono mi moją gotowiznę w postaci trzech banknotów: jeden o nominale miliona i dwa razy po sto tysięcy.
Jednakże ta kwota, która w Polsce wystarczyłaby spokojnie na dwa miesiące dobrego życia, na podróż do Jugosławii z rodziną była dość skromna. Trzeba więc było „zahandlować” w czy miałem już pewną wprawę, bo do Jugosławii nie jechałem po raz pierwszy. W Polsce nabyłem zatem cztery półlitrówki Wyborowej, 1 kg kabanosów, 10 pudełek kremu Nivea i karton Marlboro. To było maksimum tego, co dwie dorosłe osoby mogły wywieźć z kraju. Mój samochód (Skoda Octavia) miałem wypełniony sprzętem biwakowym, składanym wózkiem na kółkach rowerowych (własnej konstrukcji -- żeby dowozić sprzęt na plażę) i kilkoma puszkami oleju silnikowego, bo wtedy olej wymieniało się co 2000 km. Ten ładunek sprzedałem w Czechosłowacji, gdzie nabyłem kryształy Jabloneksu i elektryczną wiertarkę, z zamiarem sprzedania ich w Jugosławii.
Po przyjeździe do znajomego rybaka na wyspie Murter (okolice Zadaru), umieściłem rodzinę na kwaterze, a sam udałem się do banku wymienić na początek 200 tysięcy lirów. Część z tych pieniędzy wpłaciłem gospodyni za pokój, a resztę przejedliśmy w kilka dni. Udałem się więc do banku wymienić mój milion, tu jednak spotkało mnie rozczarowanie. Odmówiono mi wymiany, gdyż rząd włoski ograniczał wywóz pieniędzy zagranice przez swoich obywateli do 600.000 lirów (100 $), więc bank włoski nie przyjmował od innych banków banknotów o nominale jednego miliona.
Polski bank musiał o tym wiedzieć, połakomił się jednak na milion lirów, które wymienił na złotówki jakiś Włoch, a następnie znalazł sobie naiwnego turystę, by pozbyć się tego trefnego banknotu. Dla mnie jednak był to nie lada problem, bo znalazłem się w sytuacji dość dramatycznej. Nie tyko nie miałem pieniędzy na pobyt, ale nawet na powrót do domu.
Rozpocząłem więc peregrynację po fryzjerach damskich, gdzie klientkom starałem się ze zmiennym szczęściem sprzedać moje kryształy. Nie bardzo dobrze się z tym czułem, ale ostatecznie wróciłem do domu z jakąś kasą na kilka dni. Powiedziałem też mojej gospodyni, że mam problem z wymianą lirów na dinary i tu spotkała mnie niespodzianka. Okazało się, że gospodyni właśnie wybiera się do Włoch i chętnie weźmie ten mój trefny banknot, który zmieści się jej do buta znacznie lepiej niż dziesięć banknotów po sto tysięcy. Byliśmy więc uratowani.
Wyjeżdżając z naszej wysepki sprzedaliśmy na kempingu namiot, dmuchane materace, wózek i wiertarkę, by w powrotnej drodze kupić kilka włoskich koszul dostępnych wtedy w Jugosławii. Odkupiłem też w Czechosłowacji wiertarkę, która bardzo mi się spodobała, i którą mam do dziś.
Z dzisiejszej perspektywy były to dość uciążliwe i bardzo skromne wakacje, jednakże w tamtych czasach czuliśmy się niezwykle bogaci i uhonorowani przez los. Nie każdego było stać na tak luksusową podróż i to w dodatku do kraju uznawanego za "prawie Zachód". A na dodatek, Jugosławia była wtedy naprawdę pięknym krajem. Niech żałuje, kto jej w tych latach nie widział.
