Mamy kolejny rok, już czwarty, rocznicy tragedii katastrofy smoleńskiej. Dyskusji na temat, jak zwykle, będzie w polskich mediach obfitość, wartość będzie umocowane nie na tle badanych spraw, lecz po stronie politycznej. Już o poranku w mediach widać, że podział poglądów na temat katastrofy nie ma wiele wspólnego z obiektywizmem.
Nigdy nie byłem zaangażowany politycznie, ale otaczająca mnie rzeczywistość polityczna i społeczna zmusiła mnie do jej komentowania. Jestem też racjonalistą i antyklerykałem, choć nie wrogiem wiary
Raport komisji Jerzego Millera nie zakończył jej prac – tak to przynajmniej miało wyglądać. Jeżeli pojawiłyby się nowe dokumenty, fakty – komisja powinna podjąć prace na nowo. Okazało się jednak, że nie pojawiły się żadne realne, prawdziwe, rzetelne informacje o przyczynach katastrofy. Wszystkie, powtórzmy – wszystkiego teorie komisji sejmowej Antoniego Macierewicza, okazały się konfabulacją, kłamstwem, blamażem.
Raport komisji Millera wykluczył dwie sprawy. Nie było zamachu i związanej z tym destrukcji samolotu przed upadkiem na ziemię, nie było również nacisków bezpośrednich na załogę Tu 154M, choć była zapewne presja podjęcia próby lądowania. Skończyły swój żywot wszelkie teorie spiskowe, lansowane wprost przez środowiska „Gazety Polskiej”, Radia Maryja, będące podstawą i paliwem działalności zespołu Antoniego Macierewicza. Nie oznacza to jednak, że te teorie nie będą funkcjonować dalej, jak sobie tego życzy i Macierewicz, i jak się okazuje, Jarosław Kaczyński, szef Prawa i Sprawiedliwości. Tak samo, jak nigdy nie zakończa żywota legendy miejskie, tak również teorie zamachu, dwóch samolotów, sztucznej mgły będą w obiegu.
Opracowanie komisji Millera nie było dokumentem śledczym, lecz badaniem. Nie określało ono winnych i nie zajęło się przegotowaniem aktu oskarżenia. Stało się jednak cennym dokumentem dla prokuratury polskiej. Komisja Jerzego Millera wskazała przyczyny katastrofy, po stronie polskiej i rosyjskiej, skupiając się na organizacji lotu, jego przygotowaniu, przebiegu, do momentu upadku samolotu. Nie zajmowała się odpowiedzialnością polityczną, nie zajmowała się również tym, co działo się później. Braki w wyszkoleniu, skutkujące tragicznymi błędami załogi, zlekceważenie procedur, skandaliczny stan infrastruktury lotniska smoleńskiego, który był podstawa błędów kontrolerów rosyjskich – wszystko to przy zaistnieniu ekstremalnych warunków pogodowych musiało doprowadzić do katastrofy. Raport, bardzo merytoryczny, ekspercki, ma wymiar polityczny, ponieważ jest polemiką z raportem MAK Tatiany Anodiny. Opierając się o te same materiały i badania, zespół Millera doszedł do podobnych wniosków co winy po stronie polskiej, ale zgoła inaczej przedstawił sprawę współodpowiedzialności Rosjan.
Polityczne kłótnie jednak trwają, domysły, sugestie i insynuacje są w dalszym ciągu w obiegu politycznym, oskarżenia o grę polityczną, poprzez podział delegacji na rządową 7 kwietnia 2010 roku i 10 kwietnia, prezydencką, będą się zderzały z pytaniami, czy Lech Kaczyński nie chciał z wigorem i tupetem zacząć w Katyniu swojej kampanii reelekcyjnej i dlaczego zaprosił na pokład samolotu cale dowództwo Wojska Polskiego. Niestety, obraz jaki pokazano w raporcie, dotyczący wojska, nie tylko 36 SPLT, ale również nadzoru dowództwa wojsk lotniczych i nadzoru cywilnego nad silami zbrojnymi, obnażył, jak daleko nam było do standardów armii NATO.
Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, pracująca w rozszerzonym składzie pod kierownictwem Jerzego Millera, przekazała bardzo precyzyjnie i wiarygodnie przyczyny katastrofy smoleńskiej. Podstawowe przyczyny katastrofy, czyli błędy załogi były już wiadome praktycznie dwa tygodnie po kwietniowej katastrofie. Komisja jednak nie odpowiedziała na pytania z pogranicza techniki, organizacji i polityki, czyli na te, kto i dlaczego podjął próbę lądowania (czy próbnego podejścia, jak chcą niektórzy) w warunkach skrajnie niesprzyjających, poniżej poziomu bezpieczeństwa lotniska, a przede wszystkim poniżej poziomu uprawnień i wyszkolenia załogi. Nie dowiedzieliśmy się również tego, co, lub kto, zmusił załogę do startu z Warszawy, pomimo informacji o złych warunkach pogodowych, nie dowiedzieliśmy się również tego, dlaczego załoga już w trakcie lotu nie odeszła a lotniska zapasowe, pomimo potwierdzenia dramatycznie złych warunków nad pasem lądowiska. Dlaczego tak się stało? Ponieważ ma to wymiar polityczny.
Raport komisji Millera potwierdził oficjalnie to co wiemy, uzupełniając go o przeraźliwe w swojej wymowie informacje o zaniedbaniach, a może i przestępstwach, jakie zaistniały w 36. pułku specjalnym. Gdy wreszcie komisja wyszła z ogółu problemów dochodząc do szczegółów, to główną i bezpośrednią przyczyną upadku polskiego samolotu są błędy w szkoleniu polskiej załogi. W raporcie wyraźnie jest zaznaczone, że poziom wyszkolenia załogi zagrażał bezpieczeństwo lotów. Dowiedzieliśmy się, że kapitan Tu 154 M, Arkadiusz Protasiuk, przelatał jako dowódca tylko 445 godzin, Robert Grzywa miał wylatane jako drugi pilot 194 godziny, reszta załogi miała podobne naloty. A cała załoga została zestawiona dzień przed wylotem. Raport stwierdził lekceważenie procedur, norm, a przede wszystkim brak szkoleń, w tym na symulatorach. Łamano przepisy w pułku, który miał zapewnić bezpieczeństwo najwyższym urzędnikom państwa…
Lotnicy nigdy nie trenowali awaryjnych sytuacji na symulatorze lotów. Byli to młodzi wiekiem i stażem żołnierze, o zbyt słabym wyszkoleniu i małym doświadczeniu do pilotowania ciężkiego samolotu pasażerskiego w tak skrajnych warunkach. I powinien zdawać sobie z tego sprawę ich przełożony, dowódca lotnictwa, generał Andrzej Błasik. Jak również z tego, że załoga nie miała ważnych uprawnię formalnych do lotu samolotem Tu 154M.
W dniu 10 kwietnia 2010 roku na pokładzie samolotu znajdował się zwierzchnik sił zbrojnych, prezydent RP, Lech Kaczyński i najwyższa kadra oficerska Wojska Polskiego. Raport stwierdza, że nie odnotowano w dostępnych materiałach bezpośrednich nacisków na załogę, ale przecież Arkadiusz Protasiuk i jego zastępca, Robert Grzywa, mieli świadomość, na jaką uroczystość lecą, że spóźnieni wylecieli z Warszawy, że niewylądowanie może mieć poważne reperkusje. Dla nich, pilotów i oficerów, ale również dla osób będących na pokładzie. Kapitan Protasiuk poddany był, być może niezwerbalizowanej, ogromnej presji, ponieważ dowódcą tego statku powietrznego nie był on, lecz prezydent Lech Kaczyński. Kilkanaście minut wcześniej w kabinie pojawił się dyrektor protokołu dyplomatycznego MSZ, Mariusz Kazana. Pilot doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jakie będą reperkusje, nie tylko dla niego, jeżeli samolot nie przyziemi na smoleńskim lotnisku. Być może piloci nie mieli czasu na to, aby po prostu zastanowić się nad tym, aby podjąć własną, w pełni autonomiczną decyzję.
Raport Jerzego Millera jednoznacznie stwierdza również, że duża cześć winy spoczywa na kontrolerach lotniska smoleńskiego, rosyjskich oficerach. To odróżnia raport polski od raportu MAK-u. Możemy w nim przeczytać, że „Kierownik strefy lądowania podawał błędne komendy załodze TU 154 M”. Ale jednocześnie wiemy, że gdyby załoga była lepiej zgrana, nie popełniła tylu błędów, to wyszłaby z tej trudnej sytuacji. Niedostatek szkolenia spowodował to, że załoga źle odczytywała wskazania wysokościomierzy, podjęła zgubna decyzje podchodzenia do lądowania na autopilocie na lotnisku bez systemu ILS, a przede wszystkim podjęła decyzje przekraczające jej uprawnienia.
Samolot prezydencki podszedł do próby przyziemienia praktycznie prosto z trasy, po wykonaniu trzech zakrętów. Bez wykonania okręgu, co jest w warunkach braku widoczności, gęstej mgły, o której Protasiuk wiedział, bardzo dziwne. Samolot miał wysunięte podwozie i konfiguracja klap, która nie pozwalała na szybkie odejście, z niskiego pułapu. Po przekroczeniu bariery 100 metrów (pułap decyzji), przy której powinien zaprzestać lądowania i poderwać maszynę, Protasiuk idzie dalej do lądowania, pomimo sygnałów systemu TAWS, pomimo wyraźnie podawanych wysokości poniżej 100 metrów. Dziś wiemy, że kierował się wskazaniami radiowysokościomierza, co było wielkim błędem. Specjaliści analizując ten moment twierdzą też, że pilot szukał ziemi wzrokiem. Większość z nich uważa, że do wysokości 100 metrów wszystko wydaje się prawidłowe (poza ścieżką podejścia, źle podawaną przez kontrolera). Dopiero poniżej tego pułapu zachowanie się pilota przestaje być zrozumiałe. Najbardziej niezrozumiałą dla fachowców sprawą jest to, dlaczego praktycznie całe podejście do lądowania odbywało się na autopilocie.
O rocznicy katastrofy smoleńskiej można pisać w wielu aspektach. Trudno jest jednak pisać o wszystkim. Tym bardziej, że skupiając się na jednych sprawach, zapomina się o innych.
Polskę dotknęła wielka tragedia, największa tragedia społeczna i polityczna w czasach pokoju. W jednej chwili zginęło 96 osób, z prezydentem państwa na czele, wielu znakomitych działaczy, senatorowie, posłowie, urzędnicy administracji publicznej, ludzie kultury, praktycznie całe najwyższe dowództwo polskiej armii. Nie było nigdzie w czasach pokoju tak wielkiego nieszczęścia w wymiarze państwa. W samolocie do Smoleńska znalazło się wielu ludzi stale, trwale i znacząco mających wpływ na funkcjonowanie państwa. Obserwując jednak to, co się działo po katastrofie, widać było wyraźnie, że państwo poradziło sobie z tym, w wymiarze stabilności. Ani przez moment nie czuło się żadnych zagrożeń wewnętrznych, nie mówiąc o zewnętrznych. Demokracja polska potrafiła przez 25 lat wypracować procedury, które działały w warunkach ekstremalnych.
Katastrofa i tragedia nie przewartościowała podejścia do polityki, odpowiedzialności za sprawy państwa i społeczeństwa. Nie nastąpiło mityczne porozumienie narodowe, ponad podziałami. To nie jest rzecz w demokracji uwzględniana w katalogu procedur państwowych. Wprost przeciwnie – katastrofa tylko pogłębiła, w sposób nieodwołalny, podziały społeczne, polityczne. Emocje i tragedia, po krótkotrwałym okresem żałoby narodowej i do czasu wyborów prezydenckich, szybko opadły, ale przerodziły się w trwałą wartość polityczną i społeczną.
Katastrofa smoleńska podzieliła Polaków, zamiast ich połączyć. Polscy politycy nie odrobili lekcji nowoczesnego pojmowania interesu społecznego i patriotyzmu. Cynicznie wykorzystując tę tragedię dla celów przyziemnej polityki. Jarosław Kaczyński robił wszystko, aby na budowie mitu swojego brata zbić kapitał polityczny, jednocześnie próbują zdeprecjonować demokratycznie uzyskane mandaty władzy Bronisława Komorowskiego i Donalda Tuska.
Polskie państwo się obroniło, Polacy nie. Zatracono możliwość porozumienia, dialogu, znalezienia wspólnej platformy. Z jednej strony coraz bardziej wątpliwy i nośny mit Lecha Kaczyńskiego i męczeńskiej śmierci, z drugiej coraz większe zdenerwowanie i brak zrozumienia dla celów politycznych takiego mitu. Po środku rytuały, z jednej strony oficjalne obchody rocznicy, z drugiej sztucznie kreowane przez „Gazetę Polską” „obywatelskie” manifestacje w Warszawie i Krakowie. I brak odpowiedzialności moralnej, wszystkich stron, za to, że doszło do katastrofy, w której zginęło 96 osób.