"Załóż firmę", mówią młodym pracodawcy (byli), urzędnicy, politycy i inni mentorzy. I zakładają. Mamy prawie dwa miliony przedsiębiorców, ale wielu z nich to biznesmeni na niby, którzy woleliby tradycyjny etacik.

REKLAMA
Chełpimy się tym, że jesteśmy przedsiębiorczy, bo w Polsce jest ogromna liczba biznesów. To mit. Mit o przedsiębiorczych Polakach, którzy masowo zakładają działalność gospodarczą, ale nie zawsze dlatego, że chcą i jest to zgodne z ich aspiracjami i temperamentem, ale dlatego, że nie mają innego wyboru.
W Polsce jest ok. 1,8 miliona firm. 95% to mikrofirmy. Jeszcze ciekawsze są dane dotyczące „przedsiębiorczych” kobiet. Konfederacja Pracodawców Prywatnych „Lewiatan” podaje, że jedna trzecia osób pracujących na własny rachunek to kobiety. Polek prowadzących swoje firmy jest procentowo więcej niż u każdego z naszych sąsiadów. Jednak najważniejsze jest to, że spośród tej masy przedsiębiorców ok. 1,2 miliona to samozatrudnieni.
Część z nich to wolne zawody (np. prawnicy, lekarze, architekci, artyści), dla których prowadzenie biznesu na własny rachunek jest najbardziej optymalne. Część z nich to tzw. freelancerzy, którzy zdecydowali, że wolą umowę zlecenia, o dzieło, o współpracę niż umowę o pracę. Czują się na tyle pewnie na rynku pracy, że wybierają wolność ponad stabilizację etatu. Jednakże większość spośród tych miliona dwustu tysięcy samozatrudnionych to nieetatowi najemnicy wypchnięci spoza obszaru prawa pracy. To prekariusze, którzy nie z własnej woli pracują bez etatu. Przy czym prowadzenie jednoosobowej działalności gospodarczej w ogóle nie pasuje do specyfiki ich pracy, ponieważ wykonują pracę w ustalonych godzinach i miejscu oraz mają szefa. Są to np. pielęgniarki, kierowcy, pracownicy biurowi, pracownicy call-center, budowlańcy. Taka firma to fikcja, bo samozatrudniony wykonuje pracę jak pracownik etatowy.
Oni – w rozumieniu prawa pracy - powinni mieć etat, ale pracodawcy „optymalizują” koszty i omijają kodeks pracy. Pracodawcy zyskują w ten sposób, że płacą mniejsze (albo w ogóle) składki do ZUS, nie muszą przejmować się arsenałem uprawnień pracowniczych (urlopy, zwolnienia lekarskie, płaca minimalna, związki zawodowe), mogą zwolnić prekariusza z dnia na dzień i bez podania przyczyny, a nadto przerzucają na niego odprowadzanie podatków i koszty organizacji firmy (oszczędność na kadrowych, księgowych). Najemnik taki nie zyskuje natomiast nic oprócz możliwości szybkiego porzucenia takiej pracy.
Relatywnie mało zyskuje na samozadtrudnionych gospodarka i budżet państwa. Pożytek dla gospodarki z takiej mikrofirmy jest niewielki, ponieważ nie daje pracy. Natomiast jej wkład do budżetu jest mniejszy (niż przy etatowcach), bo samodzielnie odprowadzane składki do ZUS są liczone od minimalnego wynagrodzenia, a podatek dochodowy (PIT) jest liniowy.
Czy około miliona takich samozatrudnionych nie wolałoby etatu? Za sprawą głośnego ostatnio wołania o walkę z tzw. „śmieciówkami” upada mit o upodobaniu Polaków do prowadzenia własnej działalności gospodarczej. Okazuje się bowiem, że masa przedsiębiorców (około miliona) prowadzi działalność gospodarczą niejako z przymusu. Dlatego twierdzenie o Polakach – przedsiębiorcach to mit, bo upodobanie do prowadzenia działalności gospodarczej jest w dużej części wymuszone i niechciane.