Niestety nie chciało mi się szukać swoich zdjęć z trasy maratonu, dlatego wrzucam zdjęcie arbuza. Arbuz jest zdrowy i słodki. Lubię go.
Niestety nie chciało mi się szukać swoich zdjęć z trasy maratonu, dlatego wrzucam zdjęcie arbuza. Arbuz jest zdrowy i słodki. Lubię go.

Nie chciałem tego cholernego maratonu. Mając w głowie agonię sprzed paru miesięcy, kiedy to po frajersku zarżnąłem się jak prosię, na trasie Silesia Marathon w Katowicach, stwierdziłem, że nie chcę po raz drugi dostać łomotu. Zaznaczę, SROGIEGO łomotu.

REKLAMA
Są jednak tacy ludzie na świecie, dla których esencją życia jest krew, pot i łzy. Z pewnością do nich należę. Lubię tę esencję i zawsze kiedy na szali stawiam rozsądek i wariactwo, wybieram to drugie. Rzadko kiedy żałuję. Tak było również i dziś. Cierpienie przerodziło się w jeden z najlepszych dni tego roku! I odzyskałem to, co cholernie ważne.
Piszę pod wpływem emocji, euforii i zaskoczenia. To tekst prosto z serca. Ostrzegam!
Planowanie jest do dupy. Postanowienia również. Nowy rok to najbardziej naiwny dzień w historii ludzkości. Iluż z Was co roku stawia przed sobą ambitne wyzwania? I kto z Was faktycznie tych postanowień się trzyma? Promil. Winnym niezrealizowanych marzeń jest opieszałość. Chcesz schudnąć? Zacznij od ZARAZ, a nie od początku przyszłego tygodnia. Marzysz o Porsche? Przejdź się po Chmielnej w Warszawie i sobie weź. Nie lubisz swojej pracy i każdego rana przeżywasz dzień świra? Rzuć pracę, zepnij poślady, nie rób nic wbrew sobie i koloruj szarą rzeczywistość ROBIĄC TO PO SWOJEMU.
Wracając...
Moim postanowieniem po maratonie w Katowicach, było regularne trenowanie i przygotowania do maratonu Warszawskiego. Obiecałem sobie, że wrócę do gry. I co? Pstro. Skończyło się jak zawsze. Po Katowicach dałem sobie dwa tygodnie na uporządkowanie dziennego harmonogramu, by łatwiej było mi wrócić do treningów. Nic z tego. Od tamtego momentu zaczynałem zawsze od kolejnego tygodnia... Zaczynanie czegoś od równych dat, to domena wielu nieudaczników, i wielu kwestiach jestem właśnie taką pierdołą. Przegrywamy na własne życzenie, narzekamy na własny los i marzenia. Upieramy się, że od kolejnego TYGODNIA zmieniamy diametralnie swoje nawyki. W 99% kończy się wiadomo jak.

ROBIENIE, a nie planowanie, to domena ludzi sukcesu.
Maraton Warszawski był jednym z moich celów, ale na miesiąc przed dałem za wygraną. Wychodziłem na treningi nieregularnie, biegałem w granicach 20-30 kilometrów w tygodniu. Dla mnie to jogging i objętość godna pożałowania. Na dwa tygodnie przed startem zachorowałem, w tygodniu maratonu wyszedłem na trening dwa razy (słownie dwa), przy czym ciężko nazwać to treningiem. Bardziej było to wyjście z domu na odczepne. Przygotowania do maratonu to ciężki kawałek chleba, ja nawet ich nie podjąłem. ZERO!
Nie chciałem biec. Los jednak chciał inaczej. Podjąłem się kolejnego wyzwania, dzięki mojej cichej bohaterce - Oli Szafraniec (to ta sama duszyczka, dzięki której pokonałem sprinterski dystans triathlonu i pokonałem własne demony). Nie było wyjścia i choćbym nie wiem jak się zapierał, musiałem wystartować.
Dzień przed maratonem niemal nie narobiłem w gacie. Z każdą godziną bałem się coraz bardziej. Przypominając sobie umieranie w Katowicach i swój debiutancki maraton, nie chciałem ponownie iść na imprezę z Szatanem. Piekło to nie do końca moje klimaty - za bardzo parzy i boli. Nie użalając się nad sobą, postanowiłem potraktować maraton Warszawski jako oczyszczenie duszy, takie biegowe Katharsis. To miała być nauczka dla mojego pustego łba, że nie szanując pasji, pasja nie będzie szanować Ciebie. A tak naprawdę, żeby nie cedzić górnolotnymi pobudkami, czasami po prostu trzeba dostać w dupę. Bez powodu.
Nie będę Wam pisać o tym co zjadłem na śniadanie i jak smacznie spałem.
Przejdę do konkretów. Do dnia samego startu.
Sam pomysł umiejscowienia biura zawodów oraz mety na Stadionie Narodowym - doskonały. Panie Marku, organizatorze Maratonu Warszawskiego, kłaniam się w pas! Dzięki temu impreza zyskała powabu i niewątpliwej atrakcyjności. Trasa również niczego sobie - świetnie oznaczona, malownicza, w dużej mierze po bardzo dobrej nawierzchni.
START
Zacząłem bardzo asekuracyjnie. Moim planem było po prostu dobiegnięcie, a przy wietrze pod narty trzymanie się prędkości rzędu 4'30''/ kilometr. Dla wielu z Was takie tempo może być zabójcze, ale weźcie pod uwagę, że nie jestem człowiekiem, który zaczął bawić się w sport w wieku 30 lat, po uprzednim asportowym trybie życia. Kilka lat treningu półwyczynowego robi swoje... Mierzmy swoją miarą!
POŁÓWKA
Pogoda wymarzona. 16 stopni, słoneczko, przyjemny wiatr. To wszystko uczestnicy biegu zawdzięczają... mnie. Wczoraj odbyłem rytualny taniec plemienny i modliłem się o pogodę. Lepszej być nie mogło! Oczywiście, na siłę można narzekać na miejscami zbyt silny wiatr, ale bez przesady. Nie można mieć wszystkiego. W każdym razie do 10 kilometra biegłem spokojnie, troszkę szybciej niż zakładane tempo, ale kontrolowałem swoje zapędy. Czas do półmaratonu, czyli 21 kilometrów i 75 metrów minął szalenie szybko. Półmetek pokonałem w czasie 1:31:XX i czułem się wyśmienicie.
Maraton to jednak parszywa małpa. Do 21 kilometra czujesz, że możesz przenosić góry, by na 30 zwątpić w sens życia. Mając to na uwadze, delikatnie przyśpieszyłem. Na 25 kilometrze, widząc, że wszystko jest w porządku, dołożyłem do pieca i po kolei łykałem kolejnych zawodników. W żargonie biegowym to zjawisko nazywa się tzw. zbieraniem trupów. Nic nie dodaje tak skrzydeł, jak mijanie po kolei słabnących biegaczy.
Łyk,
.
.
.
łyk,
łyk.
30 kilometr
30 kilometr minąłem w zaskakująco dobrym czasie. Z każdym kolejnym kilometrem było coraz lepiej, łapałem wiatr w swoje maleńkie żagle i wymijałem. Wysiłek umilały urocze panie zagrzewające do boju i ludzie z poczuciem humoru. Co jakiś czas pytałem się dopingujących, którędy na Krupówki. Odpowiedzi były bardziej zaskakujące niż zadane pytanie. Najbardziej spodobała mi się odpowiedź, że kierunek obrałem właściwy, ale wszystkie ciupagi zostały wykupione i nie będę mieć pamiątki. Zrobiło mi się troszkę smutno.
Czas do 35 kilometra ponownie zleciał bardzo szybko. Rozpędzałem się. Kiedy inni stękali z bólu, ja nabierałem mocy. Cudowne uczucie. Najbardziej intrygujące było to, że zupełnie nie wiedziałem, skąd we mnie tyle energii. Przecież ja nie trenowałem! Salomon zrobił psikusa i nalał do pustego. HA!
Na 36 kilometrze zaczęło być nieciekawie, oddech stał się głębszy, nogi dawały się we znaki, ALE wystarczyło jedno dobre słowo ze strony znajomego i mogłem biec dalej. Szybciej. Na 38 kilometrze, stwierdziłem, że za późno na robienie z siebie męczennika i marudzenie. Przyśpieszyłem. I... tak do mety!
Ostatnie 195 metrów pod dachem Stadionu Narodowego wyzwoliło we mnie niezbadane pokłady adrenaliny. Biegłem jak dzik i wpadłem z impetem na metę. Czas na zegarze 2:56:52 zupełnie przerósł moje oczekiwania. To życiówka poprawiona o grubo ponad 25 minut. I w ogóle się nie przygotowałem! ZAZNACZĘ! I złamałem 3 godziny! I odzyskałem wiarę w siebie... I coś tam.
Sukces nie jest jednak przypadkowy. Zawdzięczam go jednemu faktowi. Otóż bieg rozpoczął się o 9:00, a ja o 12:15 miałem pociąg powrotny do domu. Musiałem zdążyć...
HE,
HE,
HE. Bardzo śmieszne, Panie Karolu.
A tak całkiem serio, to nie mógłbym teraz chwalić się wynikiem, gdybym nie:
- zaczął bardzo rozsądnie. Do 21 kilometra biegłem bardzo zachowawczo i kontrolowałem tempo. W Katowicach od razu ruszyłem z kopyta i to mnie zgubiło. Tym razem było inaczej, rozegrałem to jak profesor. Wiele osób popełnia koszmarny błąd, biegnąc zbyt szybko na początku. Not this time baby!
- odżywiał się prawidłowo. Już po 5 kilometrach biegu zaaplikowałem sobie specjalny żel energetyczny. I tak co pięć kolejnych kilometrów do samej mety. W konsekwencji ani razu nie miałem kryzysu energetycznego, a cały czas karmiona maszyna miała co spalać.
Świetny dzień, wynik jak dla mnie z kosmosu.
I znowu wszystko na spontanie... Dziękuję Ci życie! :-)

Dla dociekliwych:
DANE Z TIMEXA (GPS), mojej treningowej kapsuły :-)
Dystans całkowity: 42 km 213 metrów
Spalone kalorie: 3989
Średnia prędkość: 4'11''/km
Najszybszy kilometr: 3'29''
Najwolniejszy kilometr: 4'32''
Średnie tętno: 177
Maks tętno: 194
Spadek tętna po minucie: 50

====== UWAGA =====
Nie namawiam nikogo do przebiegnięcia maratonu bez przygotowania. To nierozsądne. Ja mogę pozwolić sobie na takie ryzyko ze względów, o których pisałem powyżej - trenowałem niegdyś wyczynowo, wciąż jestem aktywny ruchowo, ale nazwanie moich aktualnych treningów PRZYGOTOWANIAMI to wielkie nieporozumienie. Nie chcę również wyjść na bohatera, który bez przygotowania pobił rekord życiowy i popisał się całkiem niezłym czasem. Nie o to chodzi. Po prostu trafiłem na dobry dzień i idealnie rozegrałem bieg. Nie mogło się nie udać!