
Podobno wszystko dzieje się po coś. Dowiedziałem się o tym na końcu świata...
REKLAMA
Miałem marzenie. Przebiec ultramaraton na końcu świata. W Patagonii, na końcu świata. W Chile. Niestety. Nie udało się.
Pierwszy ultramaraton w Patagonii odbył się niecały miesiąc temu. Niestety nie wzięliśmy w nim udziału. Pamiętam jak mocno przeżywaliśmy fakt z PanRunnerem, że nie możemy wziąć udziału w biegu przez brak biletów lotniczych... Wszystko wykupione na 10 dni przed wylotem!!! Po prostu z żadnego zakątka świata nie mieliśmy możliwości dotarcia na KONIEC świata.
PanRunner, czyli jak połączyć pasję tworzenia filmu z pasją biegania.
Dosłownie i w przenośni koniec świata. Byłem wściekły i rozczarowany. Tak najbardziej na świecie. To jak obiecać dziecku na deser pyszny tort czekoladowy i ostatecznie przynieść bigos. Na dodatek zimny i bez kiełbasy...
No, ale że dzielni rycerze nie robią w zbroję, to nie załamaliśmy rąk. Poza tym nie ma przypadków i wszystko dzieje się po coś (tak mówią doświadczeni). Postanowiliśmy, że mimo wszystko polecimy do Patagonii przeżyć swój własny ultra bieg, z tym że miesiąc później. Głęboko pod skórą czuliśmy, że Patagonia nas potrzebuje, a my potrzebujemy Patagonii (kolejność przypadkowa).
I teraz przechodzimy do esencji.
Wyobraźcie sobie, że jedziecie na koniec świata doświadczyć jednego z najpiękniejszych biegów na świecie. Po 4 dniach ciągłej podróży w końcu docieracie na miejsce. Styrani jak woły, złaknieni snu, domowego jedzenia i chwilowego przystanku...
Piątego dnia jesteście w epicentrum piękna. Wasze oczy pragną dotykać wzrokiem wszystkiego z bliska. Piękno gór, narkotyczne powietrze, cisza krojona przez wiatr. Jest tak spektakularnie, że aż przytłaczająco, a w człowieku budzi się lew szczęścia. Nic tylko krzyczeć: AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA, to nie jest możliwe!
A jednak.
I szóstego dnia tworzycie własną historię, która jak się później okazuje być może zapisze się na kartach większego formatu.
Niedziela, godzina 21:34. Skończyliśmy swój jedenastoipółgodzinnybieg ultra. Zmęczeni, szczęśliwi, spełnieni. Przez ponad 11 godzin biegliśmy w bajkowym klimacie. Dzięki Ci Boże!
Wracamy do bazy i nadal natychmiast idziemy spać. Chrzanić wszystko. Trzeba odpocząć.
Jest poniedziałek. Po 10 godzinach snu wstajemy nadrabiać codzienne zaległości. Zaglądam na facebooka, i odczytuję wiadomość od znajomego. Najpierw nie wierzę, a potem sprawdzam w googlach czy to nie żart. Okazuje się, że nie.
Czytam:
"Park Narodowy Torres del Paine w chilijskiej Patagonii został oficjalnie 8 cudem świata".
Wszystko dzieje się po coś. Jako pierwsi Polacy i prawdopodobnie jako pierwsi na świecie, "wbiegliśmy w ósmy cud świata!!!".
Wchodzę na wp.pl, onet, NY Times, i inne portale. Informacja jest wiarygodna... Oglądam zdjęcia miejsc przez które albo przebiegaliśmy albo traktowaliśmy jako punkty odżywcze. Jednocześnie tego samego dnia pół świata dowiaduje się o ósmym cudzie świata.
To cud, że się tam znaleźliśmy, ale że wbiegniemy w cud to już w ogóle cud.
I mogłem wpaść w doła, że nie pobiegłem w terminie. Mogłem kląć pod nosem i rzucać mięchem. Mogłem wszystko, ale wybrałem opcję: "biorę to ze spokojem na klatę". I co?
I teraz mogę sobie wytatuować na klacie, że dosłownie WBIEGŁEM w ÓSMY CUD ŚWIATA. Przebiegłem ultra tego samego dnia, w którym ogłoszono oficjalne, że Torres del Paine jest 8 cudem świata.
PŁONĘ!
PS a PanRunner zrobi ze wszystkiego film. Coś czuję, że w przyszłym roku pobiegniemy do Cannes... ;-)
PS2 już niebawem obszerna relacja wraz z filmem dokumentalnym!
PS2 już niebawem obszerna relacja wraz z filmem dokumentalnym!
