Bulwersująca wypowiedź szefa FBI, Jamesa Comeya, wywołała burzę krytycznych komentarzy nie tylko w Polsce, ale także w Stanach Zjednoczonych. O „incydencie”, jako zagrażającym dobrym dotąd stosunkom między Polską i USA, napisał „The Wal; Street Journal” oraz „New York Daily News”, a nawet – na stronach europejskich –„The New York Times”. Niefortunne wystąpienie niewątpliwie wymaga pilnej reakcji co najmniej Departamentu Stanu, ale trzeba też mieć na uwadze, że jeśli chodzi o historię, to w Ameryce nawet błąd podobnego kalibru nie budzi aż takiego powszechnego zgorszenia, jakie słusznie wywołał nad Wisłą.

REKLAMA
A nie budzi, ponieważ – jak powszechnie wiadomo – na tle innych cywilizowanych narodów Amerykanie wykazują wyjątkową wręcz ignorancję w dziedzinie podstawowej wiedzy historycznej.
Niewielkiej orientacji obywateli USA w kwestii przeszłości, także własnej, od lat dowodzą testy „na obywatelstwo”, ale marne wyniki kandydatów na Amerykanów zwykło się tłumaczyć trudną sytuacją imigrantów. Bo wiadomo – bariera językowa i znaczące różnice w systemach edukacyjnych na świecie. A poza tym trudno wymagać od Somalijczyka czy Hindusa, żeby w pierwszych latach po przekroczeniu amerykańskiej granicy poświęcał się przede wszystkim studiowaniu dziejów Stanów Zjednoczonych.
Tyle tylko, że brak zainteresowania problematyką historyczną wcale nie ogranicza się do środowiska świeżych imigrantów. Jak wykazały badania socjologiczne, Ameryka generalnie nie ma zainteresowania dla własnej, a zwłaszcza dla cudzej przeszłości. Wiele wskazuje zresztą, że jest to swoista amerykańska cecha „narodowa”.
Bo problem dotyczy zarówno absolwentów podstawówek, jak i Amerykanów po uniwersytetach z Ligi Bluszczowej. Roczników starszych na równi z najmłodszymi. Inteligencji technicznej i humanistycznej. Ba – nieznajomość historii obejmuje także najwyższych rangą amerykańskich polityków. Gaf, jakie popełniają w tej dziedzinie zarówno podczas wizyt zagranicznym jak i na własnym podwórku, nie sposób zliczyć, i nikt, włącznie z urzędującym prezydentem, nie jest tu bez winy.
Analitycy wskazują, że ta powszechna ignorancja ma źródło w niesprawności systemu edukacyjnego, i mają w tym trochę racji. Bo owszem, statystyczny Amerykanin historii uczy się przez 12 lat szkoły powszechnej. Ale lekcja historii nad Wisłą to coś zupełnie innego, niż podobne lekcja za oceanem. W większości szkół w USA nauczanie o przeszłości jest elementem przedmiotu „nauka o społeczeństwie”, obejmującego także wiedzę o społeczeństwie, socjologię i antropologię kulturową. Nie obowiązują żadne ujednolicone podstawy ani minima programowe, a jeśli już jakiś stan tworzy podobne wytyczne, to obowiązują one jedynie w jego granicach terytorialnych.
Mało tego. W Ameryce historii, i to nawet w liceum, wcale nie uczą historycy. Dane Departamentu Edukacji (odpowiednika MEN) wykazują, że zdecydowana większość pedagogów prowadzących zajęcia z tego przedmiotu ma inną specjalizację. Czyli, że historii, także na poziomie maturalnym, nauczają głównie biolodzy, wuefiści i „panie od chemii”.
W tej sytuacji wypada się dziwić, że podczas ostatnich testów NAED (National Assessment of Educational Progress) badających skuteczność nauczania, aż jedna czwarta wszystkich uczniów klas 1-12 wykazała się wiedzą historyczną na poziomie dostatecznym i niższym.
Rozczarowania nie krył jedynie Departament Edukacji, który – zaalarmowany kłopotami Amerykanów z historią – w ostatniej dekadzie wydał okrągły miliard dolarów właśnie na doszkalanie nauczycieli tego przedmiotu, więc miał prawo liczyć na więcej.
Tymczasem zdecydowana większość amerykańskich czwartoklasistów pomimo tego miliarda nadal nie wie, kim był i czym się zasłużył dla Ameryki niejaki Abraham Lincoln.
A jedna trzecia ósmoklasistów nie ma pojęcia, o co (i z kim konkretnie, bo tego nie wie 25 procent badanych, a kolejnych 19 procent nie ma pewności) walczyli Amerykanie w czasie Wojny o Niepodległość.
Z takich uczniów wyrastają potem dorośli Amerykanie, z których trzydzieści kilka procent w badaniu przeprowadzonym na zlecenie „Newsweeka” w 2011 roku nie potrafiło podać przybliżonej daty ogłoszenia Deklaracji Niepodległości, a ponad 80 procent nie umiało wymienić nazwiska prezydenta, który stał na czele USA podczas I Wojny Światowej. Natomiast odkrycie Ameryki przez Kolumba wypadło – zdaniem sporej części ankietowanych w innym studium – na wiek osiemnasty.
No ale to przeciętni Amerykanie, więc nie ma się co dziwić. Statystyczni Polacy, tak podobno dumni ze swoich dziejów ojczystych, też miewają problemy z historią, co dobitnie udowodnił choćby program „Matura to bzdura”. Tak swoją drogą, to jeszcze gorzej wypadają w podobnych sondażach Włosi, Brytyjczycy czy Duńczycy.
Kłopot w tym, że analogiczne kłopoty z przeszłością mają też, niestety, amerykańscy studenci, a tu już nie da się tłumaczyć historycznej ignorancji innym, niż humanistyczny profilem zainteresowań czy brakiem akademickich aspiracji. Bo to wszak właśnie z tych środowisk wywodzą się późniejsi kandydaci na prezydenta, którym – jak Michele Bachmann – mylą się historyczne bitwy (na miarę tej pod Grunwaldem) lub (jak w przypadku Sarah Palin) życiorysy narodowych bohaterów. I to z takich nieszczególnie pilnych studentów wyrastają też niedouczeni szefowie FBI.
Ankieta przeprowadzona na próbie 14 tys. studentów Ivy League (Ligi Bluszczowej skupiającej najbardziej renomowane uczelni USA) w 2006 roku wykazała, że więcej niż połowa z nich nie potrafiła powiedzieć, z którym wieku założona została pierwsza w Stanach amerykańska kolonia w Jamestown, z jakich powodów powstało NATO ani… co to był Holocaust.
Inne badania dowiodły, że z tym ostatnim pytaniem nie radzi sobie jedna trzecia Amerykanów, choć jest to temat włączony w większości stanów do obowiązkowych programów nauczania. Jeszcze gorzej wygląda wiedza (a raczej brak wiedzy) na temat nazistowskich obozów zagłady. W tym kontekście na ponury żart zakrawa niepewnie wyrażane przez niemal 30 procent respondentów przekonanie, że winę za istnienie tych obozów można przypisać… Stanom, Zjednoczonym!
Cóż, doskonała większość obywateli Ameryki nie ma przecież pojęcia o tym, jaki (i czy w ogóle) był udział Stanów w Drugiej Wojnie Światowej. Przecież na pytanie, kto zrzucił bombę atomową na Hiroszimę ponad 51 procent z nich odpowiedziało rozbrajająco, że „nie mają pojęcia”.
Przecież to wszystko było dawno i nieprawda… W Ameryce właśnie teraz wypada okrągła rocznica uchwalenia pierwszej w dziejach ustawy o ochronie zabytków. Która? Otóż – pięćdziesiąta! Nastional Historic Preservation Act uchwalono w Stanach w 1966 roku.
Szacunek dla przeszłości na nowojorskich elitach wymusili dopiero europejscy turyści, którzy – o czym dobitnie świadczą statystyki frekwencji – ze wszystkich miejskich atrakcji do dziś najbardziej cenią sobie Metropolitan Museum. Chcąc nie chcąc, zamiast budować park rozrywki „Dawny Nowy Jork” z tektury, miasto zdecydowało się na ochronę nielicznych już, autentycznych reliktów tego, co cudem ostało się buldożerom. Bo to właśnie one wytyczały dotąd manhattańską autostradę ku przyszłości na gruzach najcenniejszych zabytków minionych epok.
Amerykanie bowiem już tak mają, że koncentrują się na tym, co przed nimi. Nie przejawiają specjalnego sentymentu do przeszłości jako takiej, choć oczywiście, duma z przynależności do narodu amerykańskiego i jego dziejów jest tu autentyczna i demonstrowana z niekłamanym entuzjazmem. Tyle tylko, że tutejsza definicja patriotyzmu jakoś nie obejmuje (a ściślej – dotąd nie obejmowała) kultury materialnej. Na Manhattanie powód takiego stanu rzeczy wydaje się oczywisty – brak miejsca. Bez burzenia nie da się tu „nadążyć” za postępem (ani zarobić). Ale taki „progresywizm” jest jedną z najbardziej „amerykańskich” cech Amerykanów w ogóle. W Stanach żyje się „do przodu”.
Więc może nie tyle w złej woli czy brakach w systemie edukacji, ile właśnie w „narodowym charakterze” należałoby szukać ich niefrasobliwego stosunku do przeszłości, tak cudzej, jak i własnej. A także wyjątkowej tolerancji dla mijania się z historią, nawet jeśli takie gafy zdarzają się na najwyższych szczeblach władzy. Choć wysokim urzędnikom taka ignorancja mimo wszystko nie przystoi. Nieznajomość historii, nawet jeśli to „wada narodowa”, nie zwalnia nikogo z odpowiedzialności za słowa i czyny.