Przez ostatnie miesiące stopniowo zaczynałem wierzyć w to, że będę wystarczająco przygotowany do startu w maratonie. Czułem, że pokonanie królewskiego dystansu jest w moim zasięgu. Niestety, kontuzja pokrzyżowała te plany.
Powrót po dłuższej przerwie w treningach był bardzo bolesny. Nie tyle fizycznie, co psychicznie. Już zaczynałem biegać powyżej 20 km, a tu nagle powrót do treningów z przebiegiem 8 – 12 km.
Dziś wiem, że nawet jeśli stanę na starcie Maratonu Warszawskiego, to na pewno nie będę miał tej „luźnej głowy” ani pewności, że jest to dystans, na który jestem gotów. Co prawda po ostatnich treningach wróciła mi nadzieja, na to, że w ogóle podejmę to wyzwanie, ale… Właśnie — nadzieja.
Sam nie wiem czy mnie ta nadzieja cieszy czy smuci. Z jednej strony tylko ona pozwala mi dziś myśleć o maratonie we wrześniu. Z drugiej strony wiem, że ta nadzieja oznacza totalny brak pewności, że dam radę. Zdecydowanie lepiej bym się czuł z pełni wykonanym planem, zwłaszcza w tych ostatnich miesiącach.
Ostatnie treningi pobudziły tylko tę nadzieję jeszcze bardziej, ponieważ zacząłem czuć, że trening „wchodzi”. Godzina biegania nie wykańcza mnie już tak jak w pierwszych dniach po kontuzji, a to pozwala myśleć, że może uda się też wrócić do tych ponad 2-godzinnych treningów. To jednak nadal są dystanse dalekie od maratonu.
Wszystko to sprawia, że zwyczajnie się boję. Właśnie wtedy, kiedy zacząłem już wierzyć w to, że te 42 195 metrów będzie na koniec września w moim zasięgu… Zaczynam się autentycznie bać tego „królewskiego dystansu”.