Komu potrzebna jest półka z książkami?
Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że zaliczam się do pokolenia dinozaurów. Pamiętam bowiem świat zupełnie bez internetu, lap-topów, net-booków, smartfonów i tabletów, ba – nawet bez telefonów komórkowych. Za mojego życia narodziła się płyta CD, deska snowboardowi, zegarek kwarcowy, automatyczna skrzynia biegów, cyfrowy aparat fotograficzny, człowiek zdobył Księżyc, upadł niezwyciężony Związek Radziecki, przestało istnieć NRD - państwo „dobrych” Niemców (czyli DDR - Deutsche Dramatische Republik, jak – z zupełnie nieznanych mi przyczyn – mówili niektórzy) - oczywiście w odróżnieniu od tych „złych” z NRF-u, a później z RFN-u.
Wojciech Fułek (rocznik 1957), sopocianin od zawsze i na zawsze. Tadeusz Fułek (rocznik 1986), sopocianin, chwilowo odcięty od morza
Polak został Papieżem, rozpadł się PRL, Polska weszła do Unii Europejskiej i została członkiem NATO, zlikwidowano cenzurę (kto ją jeszcze pamięta?), paszporty mamy w szufladzie, dolary – na wyciągnięcie ręki, ale i tak wszyscy wolą euro. W końcu - życie wirtualne przerosło rzeczywistość i trochę się już pogubiłem w tym wszystkim.
Nie wiem nawet, czy jeszcze realnie żyję, skoro dla wielu „znajomych” ważniejsze jest życie fejsbukowe i liczą się fakty, wydarzenia i sytuacje tam właśnie opisane, a nie te, które wydarzały się naprawdę. Czasami świat wirtualny przecina się z rzeczywistym, ale coraz częściej – przynajmniej tak mi się wydaje – są to światy i byty równoległe, czasami oddalone od siebie o tysiące lat (świetlnych?). I nawet mi to specjalnie nie przeszkadza (każdy wybiera taki świat, na jaki sobie zasłużył), ale nieodmiennie towarzyszy mi pewien lęk, że zniknie kiedyś coś, co jest ważnym elementem mojego realnego, a nie wirtualnego życia. Nie potrafię sobie bowiem wyobrazić życia bez zwyczajnej książki i boję się świata, w którym zastąpią ją audio-booki, e-booki, czytniki itp. Dla mnie papierowa edycja książki, pachnąca farbą drukarską, szeleszcząca, z okładka twardą czy miękką, z ilustracjami czy bez, stojąca na mojej podręcznej półce – jest niezbędna do codziennego życia jak powietrze, woda czy pożywienie. Przebolałem jakoś chwilowy (jak się okazało) upadek czarnej, winylowej płyty z jej całą kulturą (okładki takich płyt bywały nie tylko samodzielnymi dziełami sztuki, one wręcz zachwycały swoim pięknem, na wkładkach z tekstami z płyt Leonarda Cohena uczyłem się np. poezji języka angielskiego, a posiadanie niektórych longplayów znacznie podnosiło kiedyś status towarzyski właściciela). Ulubionych czarnych płyt się nigdy nie pozbyłem, ale odejścia w wirtualne zaświaty wynalazku Gutenberga jednak nie potrafię sobie wyobrazić. Wiem, wiem, świat wciąż się zmienia i pędzi do przodu (skądinąd gdzie on tak się spieszy – na skraj przepaści?), od dawna jest globalną wioską, a nowe czasy wymagają nowych technologii i udogodnień, ale…
Czy książki przetrwają w swojej tradycyjnej wersji, czy już skazane są na zagładę? Gazety, czasopisma i magazyny już ewakuują się powoli w stronę Internetu. Wikipedia pokonała w gladiatorskich zmaganiach grube encyklopedyczne tomy. Słowniki i leksykony – też w odwrocie. Wybaczcie mi jednak wszyscy zwolennicy e-booków, ale ja zdecydowanie pozostanę do samego końca na czytelniczym posterunku w swojej pieczarze razem z pokrytymi kurzem starymi woluminami. Ale żaden ze mnie bohater, przecież to tylko przyzwyczajenie, które jest drugą naturą człowieka i dinozaura.
Książka nigdzie nie idzie
Z natury nie jestem człowiekiem sentymentalnym. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że z natury jestem człowiekiem anty-sentymentalnym. Starocie wyrzucam. Szpargałów się pozbywam. Mierżą mnie różnego rodzaju „pamiątki” z dzieciństwa. Świat się nieustannie porusza i zmienia. Historia się nie skończyła, jak to sobie roili niektórzy myśliciele w latach 90-tych. Trwa i trwać będzie. Zmienia się i zmieniać będzie.
Dlatego też nie siadłem u zarania ery komputerowej nad rzeką Wisłą i nie płakałem nad losem biednego wynalazku Gutenberga. W najbliższej przyszłości również nie zamierzam tego robić. Owszem, lubię książki. Lubię je czytać w formie drukowanej (o ile są poręczne), cenię dobry skład. Lubię kartkować, wąchać, wertować i gładzić palcem brzegi, czyli ogólnie przyznaję się do uprawiania pornografii bibliofilskiej. Papieru jednak wedle mojej oceny zużywamy za dużo. Drzew na papier ścinamy też dużo, więc jeśli mam szansę, to kartki zadrukowuję z obu stron, a czego nie muszę drukować, tego nie drukuję. Wirtualny tekst nie śmieci, nie przeszkadza i nie zagraża środowisku. Z tych samych powodów wolałbym ograniczyć ilość wszystkiego, co tylko drukowane. Po prostu nie trzeba wszystkiego drukować, bo nie wszystko do druku się nadaje.
Malkontentom, którzy wzdychają do starych, „lepszych” czasów, przypomnę tylko, że książka to medium takie samo, jak każde inne. Dopóki ktoś jej nie wymyślił, dopóty ludzie sobie bez niej radzili. Kiedy się pojawiła, zmieniła dużo. Teraz już nie zmienia nic i nie jest niezbędna – jaką więc ma rację bytu, poza doznaniami estetycznymi?
Warto też zauważyć, że książka taka święta nie jest, wręcz przeciwnie – ma całkiem sporo za uszami. Zamknęła wiedzę dla wybranych, czyli tych, którzy umieli pisać i czytać. Wiedza, przekazywana przedtem z ust do ust, rzeczywiście została unieśmiertelniona, ale jednocześnie książka ją zabiła i nabiła na szpilkę jak martwego motyla. Od tej pory zgłębianie wiedzy oznaczało studiowanie książek, czyli odtwarzanie sobie w głowie jakiejś wcześniej opisanej przestrzeni wyobrażonej (z lepszym lub gorszym skutkiem). Od tej pory człowiekiem mądrym stawał się ten, kto dużo czytał (choć mógł być największym idiotą). Dopiero teraz wracamy do przekazywania wiedzy w formie rozmowy i dyskusji. Ogólnodostępna, wolna Wikipedia i zajmujące wykłady na TEDzie są już wyraźnymi jaskółkami tej zmiany.
Nie ma jednak powodu do paniki. Jestem w pełni przekonany i ręczę, że książka nie zniknie. Co prawda już nie będzie brylować w salonie i przeniesie swoje manatki do gabinetu na piętrze, ale nie wyprowadzi się. Zmieni się tylko jej dostępność i przesunie się w inne obszary kultury. Tak jak inne technologie przed nią stanie się towarem bardziej luksusowym i bardziej ekskluzywnym. Książka stanie się domeną koneserów, znawców papieru i „archaicznej” sztuki drukarskiej. I bardzo dobrze. Drukowanie w biliardonach zygżdylionów „50 twarzy Greya” nie przydaje splendoru ani książkom, ani papierowi, na którym są drukowane. Amatorzy książek – cieszcie się. Szklanka jest do połowy pełna. No bo chyba dobrze zrozumiałem, że chodzi o radość z obcowania z papierowym wydawnictwem, a nie o zwykłe malkontenctwo nad zmieniającym się światem?