Przełamałam się. Po 10 dniach wprawek na siłowni tydzień temu pierwszy raz ruszyłam truchcikiem w plener. A następnego dnia wstałam z łóżka bez pomocy dźwigu. Nie jest jednak tak źle z moją kondycją!
REKLAMA
Cóż, umówmy się, że bajecznie też nie jest. Najgorsza była zeszła niedziela... Ok, łydki ani ramiona wcale mnie nie bolały - wprawa po jodze i innych sportach robi swoje. Ale wewnętrzne i zewnętrzne uda... Wszystko dobrze, puki nie trzeba było pokonać kilku schodków. Niestety, w moim przypadku, jeśli chcę gdziekolwiek ruszyć się z domu, to ewolucja konieczna. A teraz też kosmicznie bolesna!
Jak to jest z tą kondycją? Niby zdrowo się odżywiam, jestem szczupła, młoda, aktywna. Od przeszło dekady prowadzę dość usportowiony tryb życia: albo siłownia, albo rower, albo joga, albo basen. Zimą - narty. A codziennie dziesiątki kilometrów maszerowania po Warszawie. A jednak bieganie na razie mnie... może nie przerasta ale totalnie wyczerpuje przerasta...Fakt, z każdym dniem jest co raz lepiej a mój entuzjazm nie gaśnie. Jeszcze w zeszłą sobotę po pierwszym kwadransie musiałam przestawić się na marsz, potem przystanąć i się porozciągać bo tchu mi brakło. I tak co jakieś 10 minut... No i te bóle następnego dnia... Jakby w całe moje nogi powyżej kolan wgryzały się setki małych gremlinów... Do biegania się nie nadawałam. Wystarczyć musiała siłownia, z godziną na stepie i 10 minutkami na bieżni. W plener wróciłam w poniedziałek.
Jak to jest z tą kondycją? Niby zdrowo się odżywiam, jestem szczupła, młoda, aktywna. Od przeszło dekady prowadzę dość usportowiony tryb życia: albo siłownia, albo rower, albo joga, albo basen. Zimą - narty. A codziennie dziesiątki kilometrów maszerowania po Warszawie. A jednak bieganie na razie mnie... może nie przerasta ale totalnie wyczerpuje przerasta...Fakt, z każdym dniem jest co raz lepiej a mój entuzjazm nie gaśnie. Jeszcze w zeszłą sobotę po pierwszym kwadransie musiałam przestawić się na marsz, potem przystanąć i się porozciągać bo tchu mi brakło. I tak co jakieś 10 minut... No i te bóle następnego dnia... Jakby w całe moje nogi powyżej kolan wgryzały się setki małych gremlinów... Do biegania się nie nadawałam. Wystarczyć musiała siłownia, z godziną na stepie i 10 minutkami na bieżni. W plener wróciłam w poniedziałek.
To ta ciemna strona mocy. Jasna? Wykonuję założony plan. Biegam godzinę (dokładniej 55 minut, ale wcześniej chadzam na energetycznym spacerze z psem, więc sobie to troszkę doliczam ;0)). Trasa: Plac Unii Lubelskiej - Łazienki - Agrykola - Park Ujazdowski - Aleja Ujazdowska - Bagateli - Plac Unii. Jak na pierwszy dzień chyba zwyczajnie przesadziłam, ale pogoda była tak zniewalająca, że aż nie chciało mi się wracać! Pomogły też „łupanki”, które dzień wcześniej zgrałam na Ipoda - jak tylko zwalniałam do marszu, zaraz zaczynało to kolidować z łoskotem w moich uszach... Zaskoczyło mnie też to, że nie zlałam się potem ani nie dostałam „zasapki”. Za to czekolada (kochane Chocolate Naive podesłało słodką paczuszkę...) i spaghetti z porem i grzybami smakowały wieczorem jak nigdy!
Wiem na pewno, że muszę zainwestować w nową bluzę i spodnie, jeśli planuję (a planuję) biegać też zimą. Profesjonalne buty już nabyłam, jutro je ochrzczę. Kochane conversy, towarzyszące mi w moich sportowych wyczynach od jakiś 7 lat, są szalenie wygodne ale jednak daleko im do optymalnego obuwia „biegowego”. Dopracowania wymaga też kwestia włosów (kucyk mnie denerwuje a koczek się rozpada) i rozgrzewki, o której nie mam pojęcia i robię ją „na czuja”. Ale cóż, nie od razu Kraków zbudowano a ja nie planuję zostać mistrzynią maratonu. Na pocieszenie łudzę się, że daleko mi do stylu biegania Phoebe z „Przyjaciół”. Jakoś machanie rękoma w stylu rozlatującego się wiatraka nie leży w mojej naturze... Choć kto wie, może to jest myśl? Nieeee... Rączki mam wątlutkie. Przy stylu na Phoebes gremliny w ramionach miałbym jak w banku.
