Wezwawszy do dialogu w sprawie infrastruktury, poseł Bartłomiej Bodio rzucił z mównicy legitymacją Ruchu Palikota i udał się w stronę wpływowej w Sejmie frakcji niezrzeszonych. Wiele tym gestem wygrał: przebił się przez szklany sufit obecności w mediach. Jednorazowo.

REKLAMA
Decyzję posła można oceniać w dwóch kategoriach – politycznej i merytorycznej. Zrezygnował z udziału w partii, która takim jak on niewiele ostatnio oferowała. Lider, przekonany, że jest demiurgiem, który w polskiej polityce może wszystko i wszystko, co robi, robi genialnie, nigdy nie przejawiał specjalnego zainteresowania debatą o stanie infrastruktury, to fakt. Wraz z partnerami z kierownictwa Ruchu stworzył przy okazji tak silną barierę oddzielającą szeregowych posłów od mediów i realnego wpływu na politykę partii, że poseł Bodio miał prawo czuć się odtrąconym.
Od strony marketingowej ruch posła zrzekającego się legitymacji partyjnej w tak wiekopomnej chwili, jak debata nad odwołaniem dotychczasowego konkurenta politycznego, można więc uznać za mistrzowski. Poseł ma właśnie swoje pięć minut w mediach, co szybko wychwyciły leniwe algorytmy wyszukiwarek Google’a, wcześniej wskazujące związek jego nazwiska z infrastrukturą nader rzadko...
Co jednak dalej? Dalej już tylko schody. W dół.
Merytorycznie można by jego decyzję pochwalić przez aklamację, gdyby nie kilka ważnych szczegółów. Jest poza dyskusją, że infrastruktura powinna być wyłączona z bieżącego sporu politycznego, co zrozumiały kraje takie jak np. Hiszpania czy Szwajcaria, tworząc i realizując w ramach konsensusu wielkie strategie rozwojowe, skutkujące budową sieci dróg, kolei i lotnisk. Apeli w tej sprawie nigdy dosyć: asfalt i szyna kolejowa nie mają podłoża politycznego, spójna polityka państwa w tym zakresie wręcz musi mieć długoterminowy charakter.
Problem w tym, że wezwanie do dialogu nie trafia na podatny grunt. Czy decyzję o zaniechaniu projektu kolei dużych prędkości podjęto w oparciu o polityczne porozumienie ponad podziałami lub choćby debatę w gronie specjalistów? Czy rozstrzygnięcia w kwestii likwidacji linii kolejowych są efektem społecznych konsultacji z kimkolwiek? Czy postulowane utrzymanie hubu lotniczego w Warszawie to wynik debaty polityków? Czy prywatyzacja Polskich Kolei Linowych to skutek ponadpartyjnego porozumienia? Czy "schetynówki", ich przebieg i nakłady inwestycyjne, były wynikiem długoterminowego konsensusu? Czy transport rzeczny wypadł w Polsce z zakresu tematyki debat publicznych, bo tak chciała - po zgodnym dialogu - opozycja i koalicja?
Poseł Bodio wzywając do merytorycznej debaty w sprawie stanu infrastruktury i jednocześnie wstępując w nieliczne szeregi posłów niezrzeszonych stawia siebie w arcykomfortowej sytuacji. Jednym ruchem zwolnił się z wymogu politycznej skuteczności i możliwości weryfikowania jego działań przez kogokolwiek.
Na posiedzeniach sejmowej komisji infrastruktury, które śledzę od pierwszych dni tej kadencji, zajmował głos niemal wyłącznie w kwestiach związanych z lotnictwem. Na tym się zna, to czuć nie tylko dlatego, że był prezesem lotniczej spółki cateringowej. Miałem przyjemność rozmowy z nim i potwierdzam bez najmniejszej złośliwości: LOT to jego pasja, powinien zostać społecznym doradcą prezesa Mikosza. Ale już w kwestii kolejnictwa, powiedziałbym, że mocno odstaje od średniej, nie popisując się znajomością branży. Jego wystąpienie w sprawie modernizacji linii Tłuszcz-Ostrołęka jaskółki tej wiosny nie czyni…
Umknęły mojej uwadze także poglądy posła w sprawie polityki rozwoju sieci dróg i autostrad, umknęła mi troska o cokolwiek poza lotnictwem, pytam zatem, o czym chciałby dyskutować w ramach debaty infrastrukturalnej? O przyszłości narodowego przewoźnika już się wypowiedział, mając podczas jednego z ostatnich posiedzeń komisji dość ciekawe, merytoryczne wystąpienie wspierające... strategię Platformy Obywatelskiej.
Co nowego pragnie wnieść do meritum rozmów nad infrastrukturą poseł niezrzeszony, Bartłomiej Bodio? Z jakim planem pragnąłby wystąpić? Jaki cel – poza doraźnym i symbolicznym poparciem ministra Nowaka – osiągnął? Tego nie wiemy.
Niepodległość posła sprawia, że aż do wyborów nikt teraz, poza nim samym, nie będzie go weryfikował, rozliczał, wspierał i pomagał lansować jego liczne inicjatywy. Może spokojnie ziewać z nudów. Jego polityczny gest został dobrze (i gdzie trzeba) zapamiętany. Merytoryczna wartość jego mandatu spadła przy okazji w niebezpieczną dla polityka okolicę zera.