Reklama.
Jako młody chłopak z jednej strony chciałem zostać piłkarzem. Bić rzuty wolne jak Beckham. Pamiętam jednak też, że zdarzało się nam z kolegami z osiedla wspólnie oglądać mecz, wyłączać głos i komentować to, co dzieje się na boisku. Wtedy chcieliśmy być jak … Dariusz Szpakowski. Naprawdę.

A Jezus Maria!

Pamiętaliśmy jego słynne „A Jezus Maria!”, gdy Marek Leśniak fatalnie spudłował w meczu z Anglią. Albo jego emocjonalny komentarz strzału w poprzeczkę brazylijskiej bramki z czołówki magazynu piłkarskiego "Gol". Szpakowski był idolem dla dzieciaków z mojego pokolenia. Mateusz Borek jeszcze nie był zbyt znany, pamiętam, że dopiero zaczynał wtedy komentować mecze na Eurosporcie.

A dzisiaj? Kilka tygodni temu oglądam ze znajomymi mecz Ligi Mistrzów. Kolega jest po dwóch piwach, rozluźniony, chce błysnąć, tyle że niewłaściwie wymawia nazwisko piłkarza. To jeszcze mu wybaczyliśmy. Ale gdy po kilku minutach widział na murawie zawodnika, który od początku meczu grzał ławę, od razu dostał pseudonim. Wiecie jaki? „Szpakowski”. To pokazuje dobitnie, jaką drogę przybył w ostatnich latach Najbardziej Znany Polski Komentator Sportowy.
Sorry, ale nie napiszę, że najlepszy. Może kiedyś, gdy jak mało kto potrafił budować emocje. Teraz, gdy pojawiła się konkurencja, nawet to idzie mu jakoś gorzej. Nie mówiąc już o innych aspektach. Widzieliście bramkę Mandżukicia z wtorkowego meczu Arsenalu z Bayernem Monachium? Piłka w tej akcji jest dla mnie właśnie jak na przestrzeni lat Dariusz Szpakowski. Kopnięta przez Chorwata, najpierw leci do góry, osiąga pewien pułap, by powolnie, ale nieuchronnie spadać, aż do kontaktu z ziemią. A w tle słychać gwizdy zniesmaczonych kibiców.
Jak ktoś jest niewidomy, może posłuchać Zimocha
Szpakowski jako osoba od zawsze mnie intrygował. Już od stycznia ubiegłego roku, gdy tylko zacząłem pracę jako szef sportu w naTemat, chciałem z nim zrobić wywiad. Najpierw spróbowałem podczas Euro 2012, w przeddzień finału. I tu... pierwsza niespodzianka. - Wie pan, ja jestem w Kijowie, na Ukrainie, mam tutaj 4 złote za minutę. Więc obawiam się, że nie porozmawiamy – usłyszałem. I nawet nie zdążyłem wyjaśnić, że nawet mógłbym pokryć koszty rozmowy. Rozmowa była skończona.
Ale w końcu udało się, kilka dni później, gdy Szpakowski już wrócił do kraju. Odebrał, a ja w tyle głowy miałem cały czas to, co wcześniej powtarzał mi znajomy, były pracownik TVP. „Chcesz z nim zrobić wywiad? Odradzam. Ale jak się uprzesz, to już na pewno nie pytaj go o wpadki”. Nie byłbym sobą, gdybym nie poruszył tego tematu. Ale postanowiłem poczekać z nim na sam koniec.
Tymczasem kolejna niespodzianka nastąpiła dużo wcześniej. Chcąc przejść do tematu reprezentacji Polskim, spytałem, czy sądzi, że dożyje jakiegoś jej sukcesu w wielkim turnieju. Pytanie, według mnie, dość neutralne. Ale nie, nie w tym przypadku, bo mój rozmówca zrozumiał, że … życzę mu śmierci. Poważnie. I zostałem obsztorcowany za niewłaściwe, niesmaczne pytanie.
Albo inny przypadek. W czasie Euro TVP miała pomysł, by widz mógł wybrać, czy mecz chce oglądać z komentarzem telewizyjnym czy może radiowym Tomasza Zimocha. Wybór miał być, ale go jednak nie było, bo ktoś się nagle z tego pomysłu wycofał. Zadałem więc grzeczne, obiektywne pytanie, dlaczego tak postanowiono. I usłyszałem, że, cytuję: „Jak ktoś na przykład jest niewidomy, to mógł sobie posłuchać komentarza Tomasza Zimocha”. Cały wywiad możecie przeczytać tutaj.
Wpadki? Zły internet się uwziął
Co do wpadek, wiadomo, stosunek jest prosty. Źli internauci linczują mnie. Tak jest najłatwiej, bo robią to anonimowo. A ja tych wpadek przecież nie mam tak wiele. Naprawdę. Ci ludzie wmawiają mi, że kiedyś powiedziałem, że Irena Szewińska nie jest już tak świeża w kroku jak dawniej, a przecież ja nigdy nie komentowałem lekkiej atletyki. Powstała subkultura, która się na mnie uwzięła. Tak tłumaczy to sobie człowiek, który w ubiegłym roku pomylił na antenie Roberta i Mariusza Lewandowskich. Który niedawno z obrońcy Valencii Ricardo Costy zrobił Rui Costę, legendę portugalskiej piłki, która jednak już jakiś czas temu zakończyła karierę. Wreszcie – człowiek, który w czasie Euro 2012 z angielskiego stopera JoLeona Lescotta zrobił zastrzelonego w Nowym Jorku przez psychofana słynnego muzyka The Beatles.

Gdy ponad tydzień temu Borussia Dortmund grała na wyjeździe z Szachtarem Donieck, bałem się, że na antenę wejdzie pan Darek i już na wstępie zacznie nas przekonywać, że Niemcy w ataku liczą tym razem na szefa KSW Martina Lewandowskiego (którego przy tej okazji serdecznie pozdrawiam). Ale nie, komentował Jacek Laskowski. Szpakowski, po tamtym spotkaniu, zafundował nam obszerny skrót meczu Realu z Manchesteru United. Było znośnie, do pewnego momentu. - Przeczytałem na Twitterze wpis Gary'ego Linekera... - zaczął nagle pan Darek i potem w jakiś tam sposób nawiązał do fantastycznej bramki Cristiano Ronaldo.
A co to jest Wikipedia?
Szpakowski na Twitterze? Aż chciałoby się zacytować Paktofonikę i powiedzieć, że „to surrealizm, jak Salvador Dali”. Od razu przypomniało mi się też oglądane jeszcze w podstawówce „Ogniem i mieczem”, a tam Zagłoba, który mówi do Wołodyjowskiego: „To żeśmy Bohuna usiekli”.
Przypomniała mi się też pewna anegdotka, którą niedawno słyszałem. Luty ubiegłego roku, zbliża się towarzyski mecz Polska – Portugalia. Jeden z dziennikarzy TVP przygotowywał materiał o naszych rywalach. Materiał poszedł na antenie, zajawiony przez Szpakowskiego, który akurat prowadził program. Co więcej, materiał naszemu czołowemu komentatorowi bardzo się spodobał. Potem między panami doszło do takiej wymiany zdań:
- Gdzie pan znalazł takie ciekawe dane?
- Na Wikipedii?
- Na czym?
- A, wie pan, to taka encyklopedia internetowa.

Wspomniany wyżej Mateusz Borek na Twitterze jest od niedawna, pisze dużo, ciekawie i już zdążył zebrać ponad 7 tysięcy fanów. Szpakowski z kolei doczekał się specjalnego hashtagu, nazwanego „#szpaki”, przy którym można wpisywać jego kolejne wpadki. Gdy trwa mecz, dosłownie co minutę, może dwie pojawiają się tam kolejne wpisy. W środę wieczorem komentował hit Ligi Mistrzów Milan – Barcelona. Mogłoby się zdawać, że trener drużyny z Katalonii posłał na murawę z 15-16 piłkarzy, bo w pierwszych minutach przy piłce raz był „Szawi”, raz „Kszawi”, raz „Czawi”, a raz „Xavi”. A gdy podanie szło do lewego obrońcy, słyszeliśmy, że piłkę podano do „Jordiego Albiego”.
Szpakowski jak Roy Jones jr.
Dariusz Szpakowski jest dla mnie dziś jak sportowiec, który kiedyś był mistrzem, a teraz dojeżdża do mety pod koniec stawki. Niedawno mieliśmy mistrzostwa świata w biathlonie, kończył je bieg mężczyzn ze startu wspólnego. Ole Einar Bjoerndalen, jeden z największych jak dotąd sportowców XXI wieku, fenomen i multimedalista największych imprez, pudłował na potęgę, a do mety docierał na dwudziestym którymś miejscu. Pamiętam ten obrazek, bo o dziwo pomyślałem wtedy o Panu Darku. Tak jakoś mi się skojarzyło. Podobnie jak wtedy, gdy Roy Jones junior, genialny przed laty bokser, wygrał niedawno na punkty z Polakiem Pawłem Głażewskim. Niesłusznie, bo na ringu był słabszy. Pojechał na nazwisku, na zacierającej się marce.
Teraz, gdy słucham komentarza Szpakowskiego w Telewizji Publicznej, przypomina mi się też pewna piosenka zespołu Perfect. Taka o tym, że trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść. Że najlepiej zejść z niej niepokonanym.
Piosenka, której wcale nie śpiewa John Lennon Lescott...