Nowy Rok zaczął się od mocnego apelu. Apelu, który żył tyle, ile większość medialnych informacji, czyli jeden dzień. A szkoda, bo choćby ze względu na powagę nazwisk, które się pod nim pojawiły, zasługuje na poważniejszą dyskusję.
Wybitni ekonomiści oraz przedstawiciele organizacji biznesowych zwrócili się do premiera Mateusza Morawieckiego z apelem o wznowienie przygotowań naszego kraju do wejścia do strefy euro. W tekście apelu padają mocne stwierdzenia, w tym sugestia, że Polacy muszą wybrać – czy chcą być z Europejczykami w strefie euro, czy być państwem w rosyjskiej strefie wpływów. List sygnowali m.in. Jerzy Hausner i Marek Belka.
Powtórzę raz jeszcze: szkoda, że apel ekonomistów spotkał się z niemal całkowitym milczeniem. Nie dlatego, że sprawa wejścia Polski do strefy euro jest tak oczywista, jak chcą jego autorzy. Po prostu od tego tematu nie uciekniemy. On wróci, jeśli nie za rok, to za kilka lat. Pytanie o granice i rolę strefy euro w Unii Europejskiej jest bowiem pytaniem o przyszłość Unii jako politycznego projektu. Szkoda, że wielu polityków nie chce tego dostrzec. Euro jest bowiem nie tylko projektem gospodarczym, ale także politycznym. Zawiesiliśmy przygotowania do przyjęcia wspólnej waluty bo mieliśmy do tego prawo. Czy istnieje jednak plan awaryjny? Czy mamy scenariusze na wypadek, gdyby przyszło nam stanąć przed alternatywą: albo euro, albo co najmniej znalezienie się wśród krajów „drugiej prędkości”?
Tu z sygnatariuszami apelu pełna zgoda. Natomiast trudno się zgodzić z niektórymi tezami, które sprawiają wrażenie pobożnych życzeń. Na przykład z tą, że euro jest projektem, który może połączyć Polaków. Patrząc na ostatnie badania może i owszem, euro łączy większość Polaków, ale pod kątem niechęci do przyjęcia wspólnej waluty. Żeby ten trend odwrócić, nie Polacy muszą być połączeni, ale politycy. Tymczasem ostry podział w klasie politycznej dosłownie z miesiąca na miesiąc obejmuje kolejne dziedziny, które w poprzednich latach były traktowane jako pozostające poza sferą partyjnych zmagań. Bodaj tylko nasza obecność w NATO nie budzi wątpliwości ani na prawicy, ani w centrum i na lewicy (wyjąwszy skrajne, pozaparlamentarne ugrupowania). Euro jednak od wielu lat było kwestią, która wyraźnie dzieliła polityków. PiS konsekwentnie był przeciw, PO – konsekwentnie za. Mimo wrodzonego optymizmu pozostaję pesymistą, jeżeli chodzi o szanse znalezienia porozumienia głównych sił politycznych w tej sprawie.
Przyznam – z całym szacunkiem dla panów profesorów – że alergicznie reaguję na emocjonalne argumenty z gatunku: albo zrobimy tak, jak chce Bruksela, albo zostaniemy rosyjskim protektoratem. Społecznie taka narracja jest totalnie nieskuteczna. Przekonali się o tym ci, którzy liczyli na spadek poparcia dla obecnego rządu dzięki nagłaśnianiu konfliktów z unijnymi decydentami. Zdaje się, że Polacy przestali wierzyć w takie groźby, a co najmniej nie chcą podejmować decyzji pod presją. Zresztą argument, że musimy przyjąć euro, bo tak chce Bruksela, nie jest merytoryczny. Dodatkowo może tu zadziałać przekora Polaków: zrobimy tak, jak chcemy, a nie tak, jak chcą inni.
O tym, jak Polska ma zachować się w sprawie euro, rozmawiać trzeba. I mam nadzieję, że pan premier ustosunkuje się do tego apelu. Bez wskazywania, że kto chce euro, chce uczynić z Polski niemiecki protektorat, a kto go nie chce, jest sojusznikiem Władimira Władimirowicza. Udawanie, że problemu nie ma od chwili, gdy podjęto decyzję o zawieszeniu przygotowań do wstąpienia do strefy euro, przypomina wiarę w to, że jeśli nie odsłonimy rano okien, to noc trwa nadal, a my możemy beztrosko spać.