Jeśli idzie o II Wojnę Światową, to mamy się czego wstydzić: polscy żołnierze z Niemcem nie wojowali, a Wermacht i Gestapo po prostu się z nami cackali. W związku z czym jest „oczywistą oczywistością”, że zwycięstwa nad Hitlerowcami nie świętujemy: żadnych tam parad, wspomnień, świętowania… W mediach cisza. Niektórzy może i przypomną sobie, że walczący na Zachodzie Polacy stanowili czwartą co do liczebności armię, że przelewaliśmy krew pod Monte Cassino i Tobrukiem, no i – ach, co za wstyd – pod Lenino też.

REKLAMA
Że daty nam nie pasują, bo nie wiemy, kiedy ta wojna właściwie się zakończyła: 7, 8 czy 9ego maja. No to jak nie wiemy, to westchnijmy tylko, że to straszne iż jeden reżim zamieniliśmy na inny, i zajmijmy się codziennymi sprawami. Jeśli idzie o daty, to pozwolę sobie chronologicznie przypomnieć przyczynę kalendarzowych nieporozumień:
7 maja, 160 km od Paryża w Reims, w szkole mieszczącej kwaterę główną dowódcy sił alianckich generała Eisenhowera, Niemcy podpisują akt kapitulacji przed przedstawicielami armii USA i Wspólnoty Brytyjskiej. Czyli przed przedstawicielami Frontu Zachodniego. W uroczystości uczestniczy i reprezentant najwyższego dowództwa radzieckiego generał artylerii Iwan Susłoparow. Tak się jednak złożyło, że bez wiedzy i zgody naczelnego wodza czyli Józefa Stalina, gdyż do rozpoczęcia ceremonii odpowiedź z Moskwy na jego telegram nie nadeszła. A ceremonię rozpoczęto późno - o godzinie 2.30 w nocy, a więc – już 8 maja.
Generalissimus oczywiście był wściekły: wytrącono mu z rąk buławę najważniejszego ze zwycięzców. Kategorycznie zażądał powtórzenia ceremonii w samym Berlinie, w sztabie marszałka Grigorija Żukowa, dowódcy sił zbrojnych Armii Czerwonej. No i 8 maja powtórzono wczorajszą uroczystość. Dla wielu państw Europy Środkowej - w tym i Polski jest to data zakończenia wojennego koszmaru. Ale znowu był późny wieczór czasu środkowo europejskiego i rosyjski kalendarz wskazywał już dzień 9 maja, i to jest właśnie data najważniejszego dla mieszkańców byłego ZSRR – święta: Święta Zwycięstwa. Zwycięstwa będącego kiedyś dla ludzi radzieckich, dziś dla obywateli Rosyjskiej Federacji i okolic, największym powodem do chwały. To święto łączy naród także i w powszechnej żałobie po poległych. Nas jakoś nie łączy…
Świętują we Francji (choć do uroczystości podpisania protokołu w Reims nie chciano jej przedstawiciela dopuścić), dokąd świętować peregrynuje nasz prezydent, świętują w Anglii. Ale nie w Polsce. Nie wywieszamy sztandarów, nie śpiewamy pieśni, nie idziemy na groby polskich żołnierzy, i – „oczywista oczywistość” nie złożymy kwiatka na grobie żołnierza Armii Czerwonej, tak jakby każdy z tych 600 tysięcy, których kości leżą w naszej ziemi, osobiście siedział przy stole w Jałcie i Poczdamie, gdzie przed Stalinem kapitulował dziarski Amerykanin Roosvelt i bezradnie pykał cygaro bohater Albionu – Churchill.
Będziemy dziś jeno szaty rozdzierać, bo nas nowym reżimem straszliwie skrzywdzono. Nie tu miejsce by miarę tej krzywdy oceniać. Trudno jednak pojąć, że za Polski Ludowej wstawano, gdy gdziekolwiek zabrzmiała melodia „Maków pod Monte Cassino” (a brzmiała często), i że pokonanie Hitlera również i polskim orężem uważano za powód do dumy. Powojenną tragedię AK rozważamy niemal co dzień, więc dlaczego dziś, kiedy należy dąć w świąteczne trąby – nie wspominamy jej zwycięstwa? Rozumiem, że przy obecnym ochoczym zakłamywaniu historii współczesnej, o żołnierzach poległych pod Lenino wspominać wstyd. Jakby to oni osobiście ze Stalinem na Kremlu paktowali. I któż dziś wspomni, że rozkazy radzieckich oficerów świadomie to „polskie mięso armatnie” wysłały na śmierć? Tak się w historyczne perturbacje zaplątaliśmy, że wylewamy Zwycięstwo razem z antykomunistyczną kąpielą.