Jeden z najbardziej oczekiwanych filmów roku nie jest tak dobry, jak się spodziewano. Scenografia i muzyka są perfekcyjne, DiCaprio wyciska z roli, ile się da, po świetnym otwarciu tempo i napięcie wyraźnie jednak siadają, historia po prostu nie porywa, okazuje się nadmiernie rozbuchana, pusta.

REKLAMA
logo
Kadr z filmu "Wielki Gatsby". Warner Bros.
Gdyby moją relację widz-reżyser z Luhrmanem nazwać związkiem, uzasadnionym byłoby stwierdzenie, że mamy lepsze i gorsze dni. Za młodu podobał mi się „Roztańczony buntownik” (choć od ponad dekady do niego nie wracałem, nie wiem, czy przetrwałby próbę czasu), wciąż uwielbiam „Romea i Julię”, dobrze wspominam seans „Moulin Rouge!”, „Australię” uważam zaś za niemiłosiernie ciągnącego się gniota, w którym całą obsadę zastąpiono kuzynkami i kuzynami Pinokia.
„Wielki Gatsby” uplasuje się gdzieś pośrodku. Najlepszy jest początek, zwłaszcza sceny z pierwszego przyjęcia u Gatsby’ego. Przepych, blichtr, musicalowa sceneria, momentami świetnie dobrana muzyka, łącząca lata 20. ze współczesnością; widza zalewa feeria barw, oczy błądzą od jednego do drugiego rogu ekranu, starając się ogarnąć filmowe dziwy. Wszystko to oszałamia, ale nie przytłacza, nie jest kiczowate – po prostu świadomie przerysowane. Bo wizualnie „Gatsby” jest filmem pięknym, z perfekcyjną, dopieszczoną w najmniejszym szczególe scenografią i bardzo udanym zabiegiem podkręcenia kolorów (kojarzy się z „Deszczową piosenką”).
logo
Kadr z sceny przyjęcia - scenografia niczym z musicalu. Warner Bros.
Po jakimś czasie wszystko to jednak przygasa i okazuje się, że gdy nie oślepia nas blask kryształowych żyrandoli, zostaje tylko absolutnie nie porywająca opowieść. Wprawdzie scena „herbatki u Nicky’ego” jest rozbrajająco zabawna, DiCaprio błyszczy w niej pełnym blaskiem, to jednak wszystko, co oferuje nam druga połowa filmu. Sama postać Gatsby’ego, człowieka kompletnie owładniętego obsesją, jest bardzo interesująca, ale to za mało. Między bohaterami nie ma chemii, wiele jest scen nijakich, fabularnych zapychaczy, które ani nie poruszają, ani nie bawią, ani nie olśniewają. Przez ponad dwie godziny każe nam się śledzić losy pewnego człowieka, który z początku intryguje, gdy jednak wyłożone zostają wszystkie karty, a woal tajemnicy opada, okazuje się, że dalszą część historii łatwo przewidzieć i tak naprawdę nie jest ona w stanie wywołać w nas żadnych emocji.
Widzom znającym książkowy oryginał tak naprawdę nie oferuje się nic. Nasycą oczy pięknymi ujęciami i na tym koniec – Luhrmannowi nie udało się dodać niczego od siebie. Chyba starał się przekazać nam, że Nowy Jork lat 20. XX wieku jest bardzo podobny do współczesnego Wielkiego Jabłka, ale cały jego arsenał środków przekazu ograniczał się do hip-hopowej muzyki (odrobinkę za dużo Jaya-Z) i malowniczych ujęć Nowego Jorku, wyglądającego na nich niczym utopijne miasto przyszłości. A co z oddaniem duszy Amerykańskiego społeczeństwa czasów prohibicji? Mam wrażenie, że tego tematu nawet nie podjęto.
logo
Od lewej: Leonardo DiCaprio (Jay Gatsby), Carey Mulligan (Daisy Buchanan), Tobey Maguire (Nick Carraway), Joel Edgerton (Tom Buchanan). Warner Bros.
Po seansie w pamięci zostają więc trzy rzeczy: scena pierwszego przyjęcia, zaskoczenie, że Tobey Maguire jednak potrafi grać i w sumie wypada lepiej niż Carey Mulligan, oraz trzymający wszystko na swych ramionach DiCaprio – to nie jest wielka rola, ale trzeba przyznać, że wiele więcej aktor z nią zrobić nie mógł; jeżeli przydarzy się nominacja do Oscara, to raczej w wyniku braku konkurencji, niż faktycznej zasługi.