Słowo to oznacza zabieg o charakterze handlowym, w którym firma zamierza uzyskać wrażenie nowości, świeżości bez zasadniczej zmiany swojego profilu działalności. Zabieg jest ryzykowny i kosztowny. Trzeba bowiem przekonać audytorium, że to nowe jest czymś lepszym niż poprzednie.

REKLAMA
Wskażę trzy znane przykłady rebrandingu w gospodarce. Telekomunikacja Polska zamieniła się swego czasu w Orange i płaci miliony euro francuskiemu właścicielowi (znaczy płacimy my – klienci). Niedawno Era przybrała szaty globalnego operatora T-Mobile, a jeszcze wcześniej, stary, siermiężny CPN przemienił się w Orlen. W tych trzech przypadkach klienta, konsumenta łączyły z marką silne więzi handlowe. Nie było więc ryzyka, że odwróci się i pójdzie do konkurencji.
Z kolei w polityce najbardziej udanym przykładem rebrandingu była zamiana SdRP w SLD. Ryzyko utraty klienteli też nie było wielkie, bo notowania formacji w 1998 roku już zaczynały rosnąć.
Nazywanie zamiaru utworzenia nowej partii przez Jana Hartmana, Janusza Palikota i innych rebrandingiem jest nieprawdą. Samo przemalowanie partii, która ma kłopoty wizerunkowe mogłoby oznaczać tylko kolejne kłopoty. Zwłaszcza odejście w nazwie od nazwiska lidera może spowodować zamieszanie w szeregach jego zwolenników.
O co więc chodzi?
Ludzie aktywni w polityce (nie tylko w Ruchu Palikota) muszą odpowiedzieć sobie na pytanie – czy Polsce potrzebna jest nowa formacja, która zachęci sieroty po Platformie, po SLD, albo takich, którzy jeszcze się polityką nie zajmowali, do jej poparcia? Sytuacja rozwija się lawinowo. Brak nowego oznacza miejsce dla przepływu PO – PiS. A czym to się kończy, mimo upływu sześciu lat, pamiętamy doskonale.