Dyskusja wywiązała się tu wokół kawiarni sieciowych, rozgorzała zwłaszcza wokół cen kaw tam podawanych – temat, jak się okazuje, tyleż aktualny, co kontrowersyjny – i ja, chcąc nie chcąc, zmuszony jestem w dyskusji tej rzeczowej, ale i jałowej zarazem, zabrać głos, nawet jeśli będzie to głos wołającego na puszczy.
Im bardziej nie chcę brać w tej dyskusji udziału – bo powiedzcie sami szczerze, czy wypowiedź właściciela kawiarni niesieciowej znajdującej się zresztą w otoczeniu licznych kawiarni sieciowych, może być w tych okolicznościach obiektywna, a przynajmniej uznajcie, że za taką nie może zostać uznana, tym bardziej, czytając wypowiedzi innych, pełen podziwu dla ich nie budzących żadnych wątpliwości sądów oraz nie znoszącej żadnego sprzeciwu oczywistości i stanowczości ich stwierdzeń, czuję się w swej niewiedzy i w swej niepewności jak gdyby wywołany do tablicy.
Od razu zatem wszystkim dyskutantom przyznać muszę rację, jednym ze wszech miar, drugim ledwie w pewnej mierze, nie znaczy to jednak, że ich opinie przyjmuję bez dyskusji, przeciwnie, przyznać muszę po prostu, że sama dyskusja niebardzo mnie pobudziła, na pewno nie bardziej niż poranne espresso. Nie ulega bowiem kwestii, że dyskusja ta za wszelką cenę zamierza być burzliwa, choć w gruncie rzeczy wydaje się już dosyć przewlekła i nazbyt może ogólna, ale ja nie chcę ani jej wyczerpać ani tym bardziej zawiesić, zupełnie inaczej: chcę ją rozwinąć w kierunku sztuki, popchnąć w obszar kultury, a więc i w jakimś sensie powrócić do jej zapoznanych źródeł. Zanim jednak odbiegnę nieco od głównego tematu (już widzę, że nie w tym odcinku), pójdę dość uczęszczanym, by nie powiedzieć, całkiem utartym szlakiem.
Tak więc sprowokowany ostrą krytyką kawiarni sieciowych, podłą jakoby jakością serwowanych tam napojów gorących, a zwłaszcza przerażony ich niebotycznie wywindowaną ceną, udałem się najpierw – strzeżonego Pan Bóg strzeże – do pobliskiego bankomatu. Pytam dziś siebie, czy jego bliskość w stosunku do wybranej przeze mnie kawiarni nie jest kolejnym argumentem wspierającym tezę o przesadnych cenach kaw tam serwowanych? Następnie, już z odpowiednio wypchanym portfelem, wraz Michałem D., znanym nie tylko w MiTo specjalistą od kawy, śmiało wkroczyłem do znajdującego się nieopodal Starbucksa. Wybór to nieprzypadkowy, znamienny jak mówią polonistki, bo Starbucks to nie tylko najlepiej rozpoznawalna, a co za tym idzie najbardziej popularna na świecie kawiarnia sieciowa (nic dziwnego zatem, że i u nas, choć dopiero od niedawna), ale i kawiarnia, która swą „sieciowość” doprowadziła, by tak rzecz, do ekstremum, a nawet, i to w tym samym czasie – o ironio – do „antysieciowości”.
„W Starbucks – czytam na ich stronie – nasi partnerzy zanim kupią zieloną kawę próbują różnych gatunków kaw z całego świata – co roku ponad 150 000 filiżanek. Musimy degustować aż tyle próbek, ponieważ poszukujemy wyłącznie najlepszych, najbardziej interesujących ziaren o najbardziej intensywnym smaku. Jeżeli chcesz znaleźć najlepsze na świecie kawy, odpowiadające Twoim potrzebom, rozpocznij swoją podróż właśnie tutaj”. I choć żal mi szczerze tych partnerów, którzy „muszą” degustować aż tyle próbek i choć w całym swoim życiu z pewnością nie zdążyłem jeszcze wypić 150 000 filiżanek kawy, i ja rozpoczynam swą podróż właśnie tutaj, skoro tutaj właśnie i tylko tutaj napić się mogę wreszcie, jak mnie zapewniają, „najlepszej kawy na świecie”.
Ulegając dyskretnemu urokowi jakże poetyckiej nazwy, zamawiam Casi Cielo, co znaczy Prawie Niebo i jak się wnet okazuje (a wyrzucam dziś sobie, że znając to znane powiedzenie doprawdy mogłem się przecież tego spodziewać), prawie robi różnicę. Michał w tym czasie wytrawnym nosem baristy obwąchuje ziarna sprzedawane w paczkach po 26 zł, więc w cenie dużej rozpuszczalnej z marketu, bogatej w kwas ortofosforowy, podobno rozpuszający kości. Następnie sprawdza datę palenia, bo Starbucks wcale jej nie ukrywa nie wierząc w przesadną podejrzliwość swoich klientów a przecież powinien, bo „28 października 2011” wybite wołami na opakowaniu oznacza, że kawa niekoniecznie nadaje się jeszcze do parzenia. Zdumiony więc i zrezygnowany (choć był przecież pełen zapału) nie pyta już o regiony uprawy tej kawy mające jakoby „wpływ na subtelne różnice w jej smaku”, bo dobrze wie, że różnice te są akurat w Starbucksie rzeczywiście bardzo subtelne, zupełnie nie do rozróżnienia. Zwleka więc z decyzją, kręci nosem, nieczuły na uśmiech pięknej baristki, zniechęcony jej pozorną, jak sądzi kawową know-how, zrażony może jej niecierpliwością (kolejka wszak niemała), zamawia wreszcie… soczek pomarańczowy i jest to o niebo lepszy wybór niż moje Prawie Niebo.
Zaglądam do młynka i na wierzchołku góry dostrzegam kilka ziaren popękanych, obtłuczonych, a nawet jakby w połowie już zmielonych, a wszystkie czarne jak smoła, błyszczące jak olej na patelni – to efekt mocnego, ciemnego palenia, które skutecznie zabija smak, pozostawiając nam jedynie gorycz rozczarowania. Gdyby palili jasno – Michał puentuje swą refleksję – to wnet jasnym by się stało, że nie mogli palić „najlepszych, najbardziej interesujących ziaren o najbardziej intensywnym smaku”, a to z kolei wyjaśniłoby wreszcie sekret „najlepszej kawy na świecie”. Jej nazwy owszem, mogą ulegać zmianie – z niecierpliwością czekam w tych dniach zimnych i deszczowych na Casi Sole, od lat zaś czekam na Casi Amore – jej smak jednak na zawsze pozostanie niezmienny, gorzki i przepalony, czyli prawie dobry.
Siadamy przy oknach przesłoniętych brązową roletą, odcinającą nas całkowicie od życia ulicy (a Starbucks ma być przecież, jak słyszę, oknem na świat), siadamy na niezbyt wygodnych krzesłach, które mają utrzymać a najlepiej zwiększyć rotację w lokalu. Na ścianach wiszą kiczowate zdjęcia z plantacji, w tle leci smooth jazz (sprawdzona recepta muzycznego marketingu), obok nas krawaciarze zagłębieni w jakieś papierzyska, inni bez krawatów, za to z laptopami, para Chińczyków zastygła w namiętnych objęciach, starszy pan z pełną powagą rozwiązujący krzyżówkę, młodzież szkolna i uczelniana. Wszyscy z kubkami i kubeczkami z zielonym logo, dzięki którym czują się może prawie jak w domu, ale espresso, które z nich wypiją jeszcze bardziej obniża swe loty, gdyż crema spływająca z ekspresu napotykając nieoczekiwanie w miejscu zaokrąglonego dna filiżanki, płaskie dno kubeczka, zamiast się zakręcić i uwolnić swój orzechowy aromat, wytrąca się i ginie bezpowrotnie.
Rozglądam się wokół, prawie wszystko mi się tu podoba, ekspres przelewowy (a więc prawie drip), inne ekspresy (czy prawie ekspresy, bo jednak w pełni automatyczne, a zatem raczej automaty do kawy), wystrój brązowy i złocisty, czyli prawie nowoczesny, ale i przez swą toporność, prawie pamiętający czasy, których ja akurat nie pamiętam. Nie wiem, czy owa siermiężność taniego wystroju to celowy zabieg rozbudowanego działu marketingu stawiającego dziś zgodnie ze światowymi trendami na tzw. lokalność (a zatem i pozornie na antysieciowość), Warszawa wszak, jak sądzą, to prawie Paryż czy też prawie Nowy Jork. Czy ktoś pamięta jeszcze gdy otworzyli pierwszego McDonalda na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, czy ktoś pamięta ludzi zaopatrzonych w aparaty fotograficzne, jarmarczne tłumy napływające tam z całego Mazowsza na niedzielny obiad po kościele? Wydaje się, że Starbucks należący do spółki Amrest, właściciela między innymi Burger Kinga, Pizzy Hut i KFC, spełnia dziś podobną rolę, namiastki jakiegoś lepszego „gdzie indziej”, nie dziwi więc, że wśród jego produktów znalazło się Casi Cielo, dziwi natomiast, że po 20 przeszło latach jakie minęły od czasów transformacji, okazuje się, że wciąż takich produktów potrzebujemy.
„Naszym celem jest – czytam na ścianie kolejną deklarację antysieciowości – by do 2015 r. oferować naszym gościom wyłącznie kawę, która jest uprawiana z dbałością o środowisko i kupowana z zachowaniem zasad etyki”. Popieram w pełni podobne deklaracje, całym sercem jestem za ekologią, nie obce mi też zaangażowanie w życie lokalnych społeczności, z pewnością więc poczekam do roku 2015 i wówczas raz jeszcze wybiorę się do Starbucksa.