Środek Nevady. Motel, w którym przed koroną nie ośmieliłabym sie postawić nogi nawet w bucie. Trump tak świetnie radzi sobie z ogarnięciem pandemii, że musiałam odkurzyć swoje harcerskie wspomnienia i uzbrojona w nie - uciekać z Rodzina z LA. W końcu przecież byłam nawet zastępową. Skoro przeżyłam obóz harcerski w Bukowinie Tatrzańskiej- przeżyje i motel w Nevadzie. Wygląda jeszcze gorzej niż na zdjęciach online- a na zdjęciach wyglądał już wystarczająco źle.
Żelazny byk, na którym za dolara można sobie zrobić rodeo i czynne całą dobę kasyno. Oj, chyba tu będzie niezłe rodeo.. Nawet pies nie chciał tam zostać. Po rzuceniu okiem na pokój postanowiłam, że wyjścia są dwa: Albo jechać dalej (nie wchodzi w grę, jedziemy już dziewięć godzin, a przed nami następne sześć) albo oblać wszystko spirytusem i poczuć się jak w domu. Wybieram opcje numer 2. Idę do samochodu po 8 butelek spirytusu,który jak podejrzewałam już w LA, będzie w podróży przez Nevade kluczowy.
Pies, jak tylko otworzyłam drzwi do samochodu, wskoczył błyskawicznie i błagalnym wzrokiem poprosił: zabierzcie mnie stad! No ale nie ma innej opcji. Mogę zapomnieć o wakacjach na Mazurach. Do Polski nie ma jak się dostać... Perspektywa pojechania do domu teściowej w górach wydaje się nagle ekscytująca. 15 godzin jazdy. A po drodze WIELKIE NIC. Motel na jedną noc albo szalejąca korona w LA.
Nawet po najlepszych licealnych balangach “Za żelazną brama” nie zdarzyło mi się pójść spać w ubraniu i potem wstać w tym samym stroju. Ale wygląda na to, że nigdy nie jest za późno na poszerzanie horyzontów... Wygląda na to, że dziś będzie mój pierwszy raz...
Nikt nie śpi w nocy, mimo wodoodpornych prześcieradeł jakimi optymistycznie powlekam łóżka. Wszyscy wstajemy bladym świtem i jasne jest, że trzeba się stąd natychmiast ewakuować. Jaka ulga, kiedy wreszcie siedzimy już w samochodzie i Stary daje gaz do dechy. A gaz do dechy dawać tam akurat łatwo. Droga pusta jak okiem sięgnąć, a sympatyczny znak drogowy informuje: najbliższą stacja benzynowa za 4 godziny. Tak sobie miło pędzimy: chipsy na śniadanie - dzieci zachwycone.
Nagle nie wiadomo skąd z przeciwka jedzie wóz policyjny. O co kaman? - piąta rano? Skąd on jedzie? Droga widmo, zero zasięgu, zero GPS-a. Pozostaje mieć nadzieje, że ten wóz jest prawdziwy, i że nas tu zaraz jakiś redneck z karabinem nie zaciuka. Według amerykańskiego prawa, kiedy jest się zatrzymanym przez policje, nie można wysiadać z samochodu, bo wtedy maja prawo strzelać. Ok, widzę go w lusterku jak wysiada z tego wozu i wolnym krokiem zbliża się do nas. Uff- myślę sobie- to jednak plus, że jesteśmy biali... Coś strasznego, że taka myśl w ogóle przychodzi do głowy, kiedy mamy do czynienia z policją...
No dobra- idzie ten policjant. Ojeja, ale Jaki Policjant! Przyzwyczajona do ślicznych chłopców z LAPD (Los Angeles Police Department), wypachnieni, wyczesani, wyprasowani- aż człowiek chciałby sobie z nimi zdjęcie zrobić..Ten podchodzi bliżej i niestety nie ma zębów. Młody gość, nie ma więcej niż czterdzieści parę lat, a już taki zmęczony życiem... Mundur sprany, wyblakły od słońca, wygląda jakby był kupiony jako strój na Halloween 20 lat temu.. Szkoda mi go...
Stary dostaje 500 dolców mandatu i dobrze mu tak, bo zawsze mu mówię, że jeździ za szybko. Policjant przeprasza za tak wysoki mandat, ale jak twierdzi, mają tu strasznie dużo wypadków i to w większości ze skutkiem śmiertelnym. Ludzie widzą taką pustą drogę i dostają szaleju. I wystarczy mały cougar który wybiegnie przed samochód i nie ma czego zbierać. W sumie miły gość, ale pies cały czas na niego warczy. A ja nie mogę się skupić, bo myślę o tych jego zębach, a raczej ich braku, i gdzie się podziały itepe. Może wali meth (metaamfetamina) i dlatego ich nie ma. Może jakbym mieszkała w Nevadzie też bym waliła meth...
Ten stan jest bardzo dziwny. Po latach gorączki srebra i miedzi wyeksploatowana ziemia została porzucona jak dziewczyna, której chłopak dostał już wszystko czego chciał. Ogromne przestrzenie, pustkowia i co kilka godzin miasto widmo. Na mapie nie wyglądało to nawet tak źle. Trzy godziny do Las Vegas, a potem po drodze będą jakieś miasteczka. To, co dumnie wyglądało jako punkt na mapie, przeprasza za swoją aparycję w rzeczywistości. Obiecującą nazwa Coyote Springs- a tam tylko trzy domy widmo. I dalej NIC, Dalej znowu pustynia, znowu pejzaż jak na księżycu: nieprzyjazny, pełen napięcia i niepokoju.
Co za radość kiedy wjeżdżamy do Idaho... Uprawny pejzaż przynosi mi ukojenie, swojskie pagórki wyglądają prawie jak w Polsce. Już prawie jest jak w bajce, gdyby nie wielki billboard “Welcome to Trump Country”. Myślę Stany- widzę Steva Jobsa, Oprah Winfrey i Obamę. Widzę najlepsze uniwersytety na świecie, naukowców i pionierów w każdej prawie dziedzinie.
Ale po ostatnich wydarzeniach: myślę Stany i widzę też policjanta bez zębów...