Niepodzielnie rządził łódzkim półświatkiem. Sprytny analfabeta, policyjny informator, wyłudzacz haraczy. Jego historia pełna jest niedomówień i tak naprawdę jest mieszaniną faktów i legend, w której miesza się dobroczyńca ubogich i bohater z gangsterem.
II wojna światowa pozbawiła nas sporej części historii Polski. Nie chodzi mi w tej chwili o dobra materialne, ale o tzw. historię mówioną. Jej strzępy przetrwały w opowiadaniach naszych dziadków i pradziadków. Historie te nie dotyczyły, bynajmniej, ludzi godnych naśladowania. Ludzie ci jednak współtworzyli naszą przeszłość i bez nich nasze o niej wyobrażenia będą niepełne. Jednym z nich był Maks Bronsztejn, łódzki Al Capone.
Maks Bronsztejn uznany został za jednego z największych gangsterów II Rzeczpospolitej.
Stojący na czele dintojry analfabeta, potrafił doskonale kreować swój wizerunek wszechmocnego i nietykalnego gangstera, na którego pomoc liczyć mogą słabi i pokrzywdzeni. Jednym słowem Ślepy Maks, jak zwano naszego bohatera, chciał być łódzkim wydaniem don Vita Corleone, tworząc siatkę powiązań z policją i lokalna administracją. Ślepy Maks balansował na granicy obu tych światów, wykorzystując je dla własnych celów. Ta mafia w wydaniu łódzkim doskonale funkcjonowała aż do połowy lat trzydziestych, kiedy naszemu bohaterowi podwinęła się noga. Jego późniejsze, wojenne losy są nieznane. Jedyne relacje o tym, co Ślepy Maks robił w czasie wojny pochodzą od niego samego, a ich wiarygodność jest iście munchausenowska.
Poczytajmy historię Ślepego Maksa spisaną przez Remigiusza Piotrowskiego, miłośnika historii Łodzi, który drobiazgowo zbadał wszelkie ślady, jakie pozostały po Ślepym Maksie i przypomniał nam atmosferę łódzkich Bałut, miejsca, gdzie za parę groszy można było nie tylko kupić wszystko, ale też dostać cios nożem lub kastetem, atmosferę, która odeszła po wojnie.
I za to wszystko powinniśmy podziękować Remigiuszowi Piotrowskiemu.