Lance Armstrong zafundował nam show sterowanego przyznawania się do winy, w którym przy okazji sam oskarżył cały sportowy świat o to, że ,,bierze’’ jak on, ale nie ma odwagi uderzyć się w piersi. On za to chętnie, a jakże, w te cudze piersi się uderzył, a rozmywając przy okazji własne winy i przygotował opinię publiczną do serii procesów sądowych, jakie nieuchronnie go czekają. Jakoś nieszczególnie przejąłem się tym wydarzeniem, a już na pewno nie żal mi seryjnego oszusta i megalomana. Wygląda na to, że grając w to, co grał przez lata, chyba zaczął już wierzyć w swoją wyjątkowość, tworząc na własne potrzeby alternatywny świat własnych prawd. Nie wiem, ilu chłopaków czy dziewcząt idąc za jego przykładem uwierzyło w siebie i podążyło jego śladem, ale nawet nie chcę wiedzieć, ilu z nich ostatecznie zawiódł, ilu straciło wiarę w ikonę przełamywania własnych słabości i przeciwności losu. Z pewnością też jest grupa koksiarzy, która właśnie zyskała wygodne wsparcie moralne, bo przecież są jak ,,wszyscy’’…
Do walentynkowego czwartkowego poranka wielka rzesza sportowców paraolimpijczyków, ale nie tylko zresztą tych sportowców, wierzyła w Oscara Pistoriusa, rycerza bez skazy głoszącego ideę integracji i równych praw w imię zasad sportowej czystej gry. Niestety i ta legenda dająca, jak Amstrong, nadzieję ludziom cierpiącym i pokrzywdzonym przez los została zabita równie okrutnie jak Reeva Steenkamp. Sam Pistorius, którego nie mnie dziś osądzać, jakiekolwiek nie byłyby jego motywy i fakty, stał się w moim odczuciu ofiarą własnej wielkości, osiągając w ciągu zaledwie kilku lat, jak niektórzy na dopingu farmakologicznym, szczyty sławy i finansowej prosperity. Od dziś wszelkie echa dyskusji na temat legalności dopuszczenia człowieka biegającego na kosmicznych protezach szybciej niż niejeden trenujący latami reprezentant Polski, przełomowe decyzje IAAF, czy MKOL ulegną wyciszeniu na rzecz doniesień ze śledztwa, a wkrótce i z sali sądowej.
Szkoda, szkoda ich tak po prostu i po ludzku, bo lepszą część życia mają z pewnością za sobą, a ta, która im pozostała będzie już tylko walką z demonami przeszłości. Najbardziej jednak żal mi tych wszystkich, którzy jeszcze nam sportowcom aktywnym i tym już emerytowanym ufali, a w przyszłości nie będą w stanie uwierzyć nowym liderom. Czy właśnie jesteśmy świadkami upadku społecznej roli sportu? A może pozostanie nam już tylko zimno skalkulowana komercja jak ta z nowego programu igrzysk, jaki chce zaproponować nam MKOL? Oby jeszcze nie teraz, oby nigdy.