Co robi maratończyk przed maratonem? Jak to co? Odkrywa, że go boli, w plecach strzyka, w krzyżu łupie, łeb go boli, ścięgna nawalają. Maratończyk, krótko mówiąc, tuż przed maratonem szuka alibi, na wypadek, gdyby mu w maratonie nie poszło.
REKLAMA
Szuka i znajduje. A znalezienie alibi jest szalenie korzystne. Alibi szuka się dla siebie, ale informuje się o nim innych. Wiecie, tyle przygotowań, a tu taki niefart, no ciężko będzie, spróbuję, będę walczył, ale, cholera, będzie trudno. Jak maratończyk na trasie da ciała, to alibi jest gotowe, jak mu wyjdzie, to ma jeszcze lepszą opowieść, takie trudności, takie problemy, a dał radę.
Znam to, oj znam, bo mnie trzy dni przed maratonem wszystko zaczyna boleć, ja nigdy tuż przed nie jestem w dobrej dyspozycji, ja jestem w dyspozycji fatalnej. Oczywiście nie aż tak fatalnej, by w głębi ducha nie wiedzieć, że nie jest źle, a może być bardzo dobrze.
Ponieważ coraz większymi krokami zbliża się mój kolejny maraton, wielkimi krokami zbliża się też moment, w którym mając nadzieję, że pobiegnę poniżej trzech godzin, będę wszystkich informował, że nie dam rady, oczywiście mając nadzieję, że dam radę. Nazywacie to małą hipokryzją? Niesłusznie. To jest wielka hipokryzja!
Ale będąc adwokatem szukania alibi, będę też adwokatem hipokryzji. Nie jest ona bowiem dzieckiem strachu, ale, w gruncie rzeczy, jest dzieckiem pokory. Tak, POKORY. Czas, jak wiadomo, uczy nas pokory. Bieganie też. A już bieganie maratonów uczy nas pokory szalenie intensywnie.
Tak, biegacze, maratończycy, mają wielką pokorę. Wobec ciała. Wobec pogody. Wobec swych przygotowań. Wobec tego, co w dniu startu przyniesie niebo i los. Niebo, bo Najwyższego nie będę tu w nasze biegowe zabawy angażował, w sensie pogodowym.
Maratończyk jest pokorny. Wie, ile pracy trzeba, by mieć szanse na zrobienie wyniku, o którym się marzy. Wie, jak wielkiego wysiłku trzeba, by nas na trasie jak najmniej bolało. To znaczy jak bardzo i jak długo trzeba znosić ból w czasie treningów, by jakoś, choć odrobinę, zminimalizować ten ból na 35-tym, 38-mym i 42-gim kilometrze.
Wie to wszystko, ale ponieważ jest pokorny, wie też doskonale, że nie ma takiego wysiłku i takiego bólu, takich przygotowań i takiego treningu, które dałyby gwarancję wymarzonego wyniku. Takiej gwarancji nie ma nigdy. I nigdy nie będzie. Pokora każe więc znosić tę niewiadomą. Każe też dziękować, gdy się udaje i nie złorzeczyć, gdy się nie udaje.
Pokora i doświadczenie stanowią tu pewien amortyzator, ale i pewne naturalne pocieszenie w razie porażek. Nie wyszło. Znaczy – góra nie chciała, by dziś wyszło, ale może następnym razem łaskawie na to pozwoli.
Za mną już 17 maratonów. Prowadzę swoją wewnętrzną wewnątrzmaratonową rywalizację. Swe maratony dzielę na te, kiedy mi wyszło i na te, kiedy mi nie wyszło, a czasem nie wychodziło mi zupełnie. Te maratony udane walczą z nieudanymi łeb w łeb. Górą są udane, ale nie jest to wielka przewaga. Raczej najskromniejsza ze skromnych. 9 do 8.
Prowadzę też inną statystykę. W jednej rubryce są maratony, które przebiegłem bez zatrzymywania się, w drugiej te, w których stawałem, choćby raz, a zwykle, gdy już staję, to staję wiele razy. I tu jest niemal remis. Te bez stawania w stosunku do tych z postojami też są jak 9 do 8.
Mniej więcej od trzech lat trenuję według tego samego treningowego planu, który ściągnąłem z internetu. Plan treningowy realizuję zawsze niemal w stu procentach, ale za diabła nie widzę jasnej korelacji między realizacją planu a wynikiem. Czasem trenując według tego planu, biłem rekordy, które mnie zaskakiwały, czasem, biegając według tego samego planu, dawałem ciała absolutnie. To są różnice rzędu prawie pół godziny. Czyli ogromne. I w swej skali, niewytłumaczalne.
Dlatego, bez ściemy i nie szukając alibi, stwierdzam tu jasno, że tak, chcę złamać „trojkę”. Co oznacza, że może pobiegnę 2.59, a może 3.34, jak półtora roku temu. I już teraz wiem, że nie będę w stanie wyjaśnić, dlaczego będzie tak albo tak. Ale może nie trzeba wyjaśniać? Bo niby po co? Trzeba do tego podejść po prostu z pokorą. Czyli – jak będzie, tak będzie. Taka ludowa mądrość.
I – to nie jest wcale element pocieszania, ale stwierdzenie faktu, po miesiącach i po latach te maratony udane, szczęśliwe, zakończone tryumfem, dają tak samo słodkie wspomnienia, jak te zakończone katastrofą. Wszystkie jakoś się zlepiają w jedną fajną historię, o bieganiu, wysiłku, marzeniach, sukcesach, porażkach, o życiu, którego bieganie jest nie najlepszą, ale też wcale nie najgorszą metaforą.
A to dlatego, że chociaż uwielbiam się ze sobą ścigać i siebie pokonywać, to – jak każdy człowiek i każdy maratończyk – za często przegrywałem, żeby nie dostrzec wartości porażek. Nie tylko w tym banalnym sensie – nie doceni sukcesu, kto nie przegrał. W sensie odrobinę głębszym. Sukcesy mają dokładnie taką samą wartość jak porażki. Jedne i drugie składają się na naszą opowieść, o, przepraszam, życiu. Tak po prostu.
