Reklama.
Tu znajdziesz pierwszą część tekstu: http://zbigniewbujak.natemat.pl/50797,solidarnosc-niewykorzystana-szansa-refleksja-o-nadziejach-i-mozliwosciach
Od tej chwili to ma być „nasza” administracja w naszym odzyskanym państwie. Od tej chwili urzędy wykonują usługową rolę wobec obywatela. Mają też w swojej pracy kierować się zasadą pomocniczości (subsydiarności).Takie w swej istocie było doświadczenie i dziedzictwo Solidarności. W tym tkwiła istota dekomunizacji. Czy to podejście dałoby się przenieść i zaszczepić w administracji publicznej? Uważam, że tak. Trzeba było tylko wiedzieć i rozumieć, co było istotą i wartością w zarządzaniu Solidarnością, poszczególnymi regionami, oddziałami. To był niezwykle silnie zdecentralizowany ruch. Żeby Go zrozumieć wystarczyło wiedzieć, że był to czas znakomitej pracy zespołowej, świetnego obiegu informacji, systemu wypracowywania decyzji, podziału zadań i społecznej oddolnej kontroli i odpowiedzialności. Tej ostatniej uczyliśmy się często na własnych błędach.
Tę kulturę należało wnieść w posagu do administracji publicznej poprzez tych, którzy ją tworzyli - ludzi i zespoły Solidarności. Był jeszcze jeden cel takiej operacji. Włączenie Komitetów Obywatelskich Solidarności w odpowiedzialność za decyzje personalne pozwoliłoby zarazem uruchomić mechanizm społecznego nadzoru nad administracją publiczną. Trzeba jednak wybitnej osobowości, aby widzieć w ruchu solidarności potencjał reformatorski. Powszechne było przekonanie, że to żywioł destrukcyjny.
Czas potwierdził obawy Geremka, co do grożących w administracji patologii. Chciałbym, aby Tadeusz Mazowiecki dokładnie przyjrzał się temu problemowi. Tu bowiem, w moim przekonaniu, zrodził się jego bolesny problem „grubej kreski”. Początkowo jego słowa odczytano prawidłowo (odkreślenie przeszłości grubą linią) jako zachętę, by wszystkim, także ludziom dotychczasowego aparatu państwa, dać szansę włączenia się w reformy, ale na zasadach określonych przez demokrację i wolny rynek. Czas jednak pokazywał, że pomimo nowej sytuacji i zwycięstwa Solidarności, stosunek urzędów do obywatela nie zmienia się. Nieprzyjazna opresyjna biurokracja ma się świetnie. W tych samych gabinetach obywatele natykali się na tych samych naczelników kierowników z tymi samymi nawykami. Nie sposób było to zrozumieć. Znalezienie „wyjaśnienia” w postaci „grubej kreski” było tylko kwestią czasu. To, co było ideą szansy dla wszystkich odczytano jako gwarancję nieusuwalności dla partyjnej nomenklatury. Wiem, że nie było żadnej gwarancji. Wiem nawet, że przez wiele tygodni nomenklaturowi kierownicy we wszystkich urzędach oczekiwali odwołania. Nie doczekali się. Zrobili więc to, co było racjonalne w ich sytuacji – okopali się.
W problemie „grubej kreski” Tadeusza Mazowieckiego dostrzegam swoisty dylemat transformacji w różnych krajach, który nie przestaje mnie fascynować. Oto bowiem nowa zwycięska elita, gdy zaczyna rządzić, tak bardzo skupia się na reformowaniu i organizowaniu fundamentalnych instytucji państwa (prezydent, premier, Senat, Sejm, Rada Sądownictwa, Prokurator Generalny itp., itd.), że całkowicie pomija fakt, że dla obywateli „władza”, to urzędnicy i urzędy w których to oni załatwiają swoje codzienne sprawy i które ich nadzorują, kontrolują, ścigają i karzą. Miną lata, upadną kolejne gabinety zanim to dotrze do nowego establiszmentu, zanim cokolwiek zmieni się w obsłudze obywatela. Ta swoista ignorancja w zarządzaniu i impotencja intelektualna w tej sferze, to zmora wszystkich krajów i porewolucyjnych ekip, jakich los przyszło mi obserwować.
Hugo Bader w swoim reportażu ujawnia, że „nasi intelektualiści” nazwali takich przywódców jak ja „dodatkiem robotniczym do Okrągłego Stołu”. To fakt. Ale dodali, choć niechętnie. Dla mnie zarazem był to czas, w którym jeszcze czynny był ukształtowany w Solidarności podział ról. Sfera robotnicza wsparta Solidarnością Rolników Indywidualnych i Niezależnym Zrzeszeniem Studentów dawała Ruchowi siłę polityczną. Nasi intelektualiści dawali wiedzę. Lech Wałęsa zapewniał jednolite przywództwo. Okrągły Stół był z tej perspektywy ostatnim aktem w którym ta triada działała jak jeden organizm. Według mnie, to właśnie dało nam sukces. Jeszcze przez pierwsze miesiące reform „dodatek robotniczy” pełnił funkcję „parasolowych”. Chroniliśmy rząd wprowadzający drastyczne reformy. Nasza misja dobiegała jednak nieuchronnego końca. Rządzący uznali, że transformacja, prywatyzacja, to procesy wybiegające poza intelektualny horyzont i zadania robotniczych przywódców Solidarności. Ruch solidarności postrzegano raczej jako zagrożenie, niż partnera transformacji. Odmówiono nam głosu nawet w tych przypadkach, gdzie mieliśmy pełne rozeznanie i kompetencje do rozstrzygania strategii reform czy prywatyzacji. Ze strony środowisk pracowniczych z kolei uznano, że zdradziliśmy, że staliśmy się częścią tradycyjnego aparatu władzy. „Weszli na szczyt i wciągnęli za sobą drabinę”. Na tak „wyczyszczone” pole weszła w Solidarności formacja Zygmunta Wrzodaka. Co więcej, okazali się skuteczni. Tam, gdzie my w rozmowach z ministrem nie uzyskaliśmy niczego, tam Pan Zygmunt Wrzodak wsparty o styliska i mutry uzyskiwał, co chciał. Dla mnie dzisiejsza kultura politycznych sporów, to jedynie ilościowe i jakościowe rozwinięcie procesu, który uruchomiliśmy w pierwszych latach transformacji. To wtedy należało zadać sobie pytanie, jak rządzić w kraju, który ma za sobą doświadczenie dziesięciomilionowego ruchu Solidarność, Opozycji Demokratycznej, wielkiej ilościowo i jakościowo konspiracji Stanu Wojennego?
Jak rządzić w kraju, gdzie większość obywateli doświadczyła, co znaczy być podmiotem? To czas solidarności nauczył nas odpowiedzialności za państwo, obywatelskiego dialogu ponad różnicami klasowymi światopoglądowymi i religijnymi. Nauczyliśmy się cenić i szanować inne kultury. Ćwiczyliśmy się w akceptacji różnych, często trudnych charakterów działaczy i współpracowników. Potrafiliśmy współpracować, pomimo politycznych różnic. Czy tę kulturę można było wnieść jako solidarnościowe wiano w praktykę działania solidarnościowych rządów? Oczywiście, że tak! Potrzebna była do tego jedynie świadomość, że konstytutywną cechą Solidarności jest działanie. Działanie, to coś innego, niż urzędowanie. Działanie jest z kolei konstytutywną cechą społeczeństwa obywatelskiego. Takie społeczeństwo wymaga innego stylu pracy administracji publicznej i służb. Społeczeństwo obywatelskie, to nie było puste hasło. Za projektami reform wszystkich dziedzin naszego życia stały konkretne zespoły ludzi. Obejmując władzę, należało dać tym zespołom zadania. Tak widziałem realizację zasady głoszonej przez Jacka Kuronia i Bronisława Geremka, rządzenia przy pomocy Ruchu Solidarność.
Moja teza, że „spieprzyliśmy wszystko”, to w tej perspektywie nie tylko brak zdolności do wniesienia solidarnościowej kultury w działanie rządu i całej administracji publicznej. To grzech jeszcze cięższy, to także użycie i zużycie autorytetu solidarności do narzucania reform kolejnym środowiskom w iście autorytarnym stylu. Reformy służby zdrowia przeprowadzano ponad głowami lekarzy i pielęgniarek. Sądownictwo reformowano ponad głowami Sędziów, Prokuraturę, bez udziału Prokuratorów, a oświatę, bez udziału nauczycieli. Wprowadzanie reform przez zaskoczenie, przez złamanie kręgosłupa załogi czy środowiska uczyniono wręcz „sztuką rządzenia”. Nic nie poradzę na to, że wiem, jakie to głupie, jaki w tej metodzie kryje się ładunek pogardy dla obywateli, jaką to rodzi wściekłość środowisk, których dotyczy. Nie widzieć, czy może zapomnieć, że było to źródłem krytyki i upadku kolejnych gabinetów, że źródło dzisiejszego podziału, mowy nienawiści ma swoje źródło w tej skandalicznej praktyce wszystkich solidarnościowych rządów, to kolejna niewybaczalna ślepota polityczna. Groźna, bo blokująca myślenie o wyjściu z obecnej sytuacji. Czy można „rządzić inaczej”? Oczywiście, że tak. Czy to trudne? Bardzo! Ale Solidarność zobowiązuje.
Hugo Bader przytacza w reportażu wypowiedzi Tomasza Wołka i Waldemara Kuczyńskiego. To znaczące postacie naszego życia intelektualnego. Obie wypowiedzi uważam za ciekawe świadectwo ich stosunku, jako przedstawicieli polskiej inteligencji, do takich ludzi, jak ja. Tekst o ideach Platona, który zapamiętał Tomasz Wołek, to po prostu esej w którym odczytuję „Państwo” jako pierwszy w kulturze tekst o dylematach transformacji. Zaskakujące i fascynujące było dla mnie odkrycie, że tyle wieków temu reformatorzy borykali się dokładnie z tymi samymi problemami, co my dzisiaj. Przykro jednak, że Tomasza Wołka zainteresował nie tekst, nie moja interpretacja, ale zderzenie robotniczego pochodzenia z faktem studiowania Platona. Od tej chwili Tomasz Wołek należy dla mnie do postsarmackiej inteligencji. Wielu z tej formacji cenię i szanuję, ale? Parafrazując - „Z tej mąki chleba dla współczesnej Polski, nie będzie”. Oczekiwałbym raczej, że jako konserwatysta Tomasz Wołek pokaże klasę i będzie prezentował otwartość na fakt, że odmienne tradycje, różne doświadczenia wynikające także ze środowiskowego pochodzenia, otwierają możliwość innego, cennego rozumienia i interpretowania otaczającego nas świata i rodzących się problemów. Takiego konserwatyzmu potrzebowała III RP. Bez niego liczne, różnorodne, bogate tradycją i doświadczeniem elity solidarności zostały zredukowane do kilkunastu postaci pamiętanych raczej z racji piastowanych funkcji niż zrealizowanych zadań.
Jeszcze większy kłopot mam z wypowiedzią Waldemara Kuczyńskiego. Nie dostrzega On, że można chcieć skończyć studia i zarazem czuć się nadal członkiem swojej warstwy społecznej. Akurat należę do tych, którzy cenią sobie swoje chłopsko-robotnicze korzenie. Kultura chłopska, to bowiem kultura obowiązku. Kolejne godziny dni tygodnie miesiące przynoszą kolejne prace które wykonujesz, bo twoje życie jest obowiązkiem wobec twojej własności - ziemi i żywiny za którą wziąłeś odpowiedzialność. Kultura robotnicza, to wytwarzanie konkretnych materialnych rzeczy. To odpowiedzialność za ich jakość, to świadomość, że moja praca jest cząstką większego tworu. Kultura obowiązku i nawyk odpowiedzialnej pracy, to wartości porównywalne z istotą kultury protestanckiej. Są źródłem satysfakcji godności i uczciwą drogą do zamożności. Jednak dla Waldemara Kuczyńskiego wydaje się być oczywistym, że moja warstwa, to raczej coś, z czego trzeba się wydobyć. Jest w tym postawa sporej części polskiej inteligencji, która patrzy na mnie i mnie podobnych, jak na osobliwe zjawisko, ciekawy egzemplarz warty zaproszenia na salony. Waldemar Kuczyński to dla mnie wybitny analityk naszego życia społecznego i gospodarczego. Taki dla mnie pozostaje. Z uwagą, choć teraz już spoza potężnego muru, będę nadal słuchał jego opinii, bo bywają naprawdę wartościowe.
Moja ocena naszej transformacji poróżniła mnie bardzo z wieloma ludźmi Solidarności, często wręcz przyjaciółmi. Nie trudno to zrozumieć. Oni cieszą się tym, co osiągnęliśmy. Mają świadomość, że mogliśmy, jak wiele razy w historii, i to schrzanić. Ja jednak patrzę i widzę to, co dzięki solidarnościowej kulturze mogliśmy zrobić lepiej. Widzę błędy, których mogliśmy uniknąć. Widzę więc, że ten niezwykły potencjał nie został wykorzystany. Żyję więc w przekonaniu, że to niewybaczalna strata, bo drugiego porównywalnego Ruchu już mieć nie będziemy. Moje rozterki sięgają jeszcze głębiej. Zadaję sobie bowiem pytanie, czy elity III RP w ogóle mają świadomość istnienia tych niezwykłych zasobów Solidarności? A był to Ruch obywatelskiej odpowiedzialności manifestującej się choćby w haśle „samoograniczającej się rewolucji”, oddolnie zainicjowanych i prowadzonych prac nad reformami wszystkich dziedzin naszego życia. Te projekty do dzisiaj nie straciły nic ze swej wartości. To dla tego obserwując system zarządzania i finansowania służby zdrowia, nie mogę pogodzić się z tym, że stworzyliśmy takie monstrum. Nie mogę pogodzić się ani ze stanem polskiego sądownictwa, ani tym bardziej z metodami jego reformowania. Jeśli do tego w tygodniku pretendującym do opiniotwórczej roli możemy przeczytać sugestię, że wynagrodzenie sędziów powinno zależeć od ilości wydawanych wyroków, to już nie tylko ręce opadają. To przecież sznyt totalitarnej umysłowości godnej tyranów typu Stalin czy Polpot. Jestem oczywiście wdzięczny redaktorom tygodnika, bo dzięki takim publikacjom wiem, że totalitaryzm nie jest cechą zdegenerowanych osobowości. To integralna część ludzkiej kondycji. Nie chroni przed nim wykształcenie, pochodzenie, urodzenie. Nawet w liberalnych mediach pojawiają się opinie, wnioski, koncepcje godne klasyków totalitaryzmu: Kto odpowiada za bezpieczeństwo? Policja. Co zrobić, jeśli Policja sobie nie radzi? Powołać Superpolicję złożoną z superpolicjantów. Co robić z łapówkarstwem? Powołać antyłapówkarską policję. Zdarzyła się katastrofa? Posyłamy prokuratorów, niech znajdą winnych i ukarzą. Z takim podejściem godzą się nie tylko zwykli obywatele nieobeznani ze sztuką rządzenia państwem i zarządzania jego służbami. To podejście ma wsparcie wśród wykształconej opiniotwórczej elity. A ja wiem, że to klasyka autorytarnego, często wręcz totalitarnego myślenia. Nauczono mnie tego w czasach Demokratycznej Opozycji i Solidarności. Jak to się dzieje, że wciąż ma się ono w naszym kraju tak dobrze? Przecież mamy w najnowszej historii powszechny antytotalitarny ruch. Wiedza, czym jest autorytaryzm, czym jest totalitaryzm, jak przejawia się w różnych sferach życia publicznego było najistotniejszą cechą Demokratycznej Opozycji i Solidarności. Ta wiedza pozwoliła nam konstruować misję i wizję działania. Nam, czyli przeszło dziesięciu milionom obywateli. To wielkość sporego państwa. To pozwoliło obalić sowiecki system. Dla mnie jest oczywiste, że ta sama wiedza i umiejętność jeszcze lepiej nadawała się do budowy III RP. Dopiero w warunkach wolności mogła i powinna rozbłysnąć swym nowatorstwem i umiejętnościami, głębią wiedzy i dalekowzrocznością myślenia.
Co w tej wiedzy i umiejętnościach było cennego?
W mojej ocenie Solidarność była pierwszym niekomunistycznym ruchem, który autentycznie wyzwalał nas od klasowych uprzedzeń i różnic daleko głębiej, niż to ma miejsce w wielu europejskich krajach. Pojawienie się robotniczych i chłopskich przywódców ujawniało bowiem odmienny sposób poznawania i rozumienia ówczesnej rzeczywistości w tych środowiskach. Odmienny, nie znaczyło gorszy, lecz cenny. Co więcej, wnioski z tego odmiennego poznania i rozumienia były często bardziej antytotalitarne, niż to, co prezentowały intelektualne elity.
Ruch Solidarność, to także forma wolności niezależności i podmiotowości obywateli. Tego się nie zapomina. To była swoista grecka Agora. Wszyscy na niej byliśmy równi. Doświadczyliśmy, czym jest autentyczne braterstwo. Wszyscy na równi dawaliśmy sobie prawo do zabierania głosu i wysłuchania w każdej ważnej społecznie kwestii bez względu na pochodzenie wykształcenie, czy zajmowane stanowisko. Ta wolność pozwoliła także ujawnić się i zaistnieć zwykłemu barbarzyństwu. W samej Solidarności potrafiliśmy jednak postawić mu tamę.
Solidarność, to przeciwieństwo autorytarnego sposobu organizowania życia społecznego. To apoteoza oddolnej inicjatywy, obywatelskiej aktywności i odpowiedzialności. Solidarność to dowód, że demokracja uczestnicząca (performatywna) nie jest utopią ani idealizmem. Tak właśnie funkcjonował nasz dziesięciomilionowy Ruch. Każde odstąpienie od tej zasad, każda narzucona z góry reforma prywatyzacja restrukturyzacja, to swoista zdrada elity wobec obywateli. To sprowadzenie ich na powrót do przedmiotu, obiektu patriarchalnej polityki.
Solidarność była sztuką myślenia o wyzwalaniu się z autorytaryzmu. Autorytaryzm nie wymaga myślenia. Do swego istnienia wystarczy mu podążanie za ciemnymi stronami naszej ludzkiej natury. To stanowi o jego sile. To jednak siła potężna. Tym większe znaczenie owego swoistego, krytycznie opisanego przez Sergiusza Kowalskiego, „solidarnościowego rozumu”. Sile przeciwstawił humanizm i wygrał.
Solidarność była swoistą wspólnotą charakteryzującą się dobrym rozumieniem otaczającego nas świata. Jeden był bliski, autorytarny w nim żyliśmy. To był świat ówczesnego sowieckiego systemu. Drugi odległy, ale znany, to świat liberalnej demokracji i wolnego rynku. Ten drugi jawił nam się jako strategiczny cel. Rozumieć to tyle, co wiedzieć jak postąpić (za Witgenstainem). Wiedzieliśmy wtedy, jak postępować, co przeciwstawić autorytarnym mechanizmom obecnym we wszystkich sferach życia społecznego. Dzisiaj możemy to przekuć w Know How tak bardzo potrzebne w licznych wyzwalających się od dyktatury i reformujących się krajach.
Solidarność była czasem i środowiskiem sprzyjającym wyzbywaniu się złych nawyków myślowych, kulturowego osadu, jaki pozostawia po sobie antysemityzm, nacjonalizm, rasizm, feudalizm.
Solidarność w działaniu, to czas intensywnego życia i twórczości środowisk uniwersyteckich i artystycznych. To czas, gdy intelekt został doceniony i znalazł wreszcie swoich odbiorców poza murami uniwersytetów, instytutów. Mógł wykazać się swoją skutecznością, zająć poczesne miejsce w debacie o najważniejszych sprawach Rzeczypospolitej.
Solidarność, to ruch, który potrafił wyzwalać szlachetność tkwiącą w ludziach. „Odkreślając przeszłość grubą linią”, a zrobił to już od pierwszej chwili swojego istnienia, dawał szansę każdemu, żeby odnaleźć się na nowej drodze życia i dostosować do nowych demokratycznych i wolnorynkowych reguł gry.
Solidarność, to dzisiaj najlepiej najpowszechniej na świcie rozpoznawany symbol naszego kraju. Nie może konkurować z nim nawet orzeł i flaga. Rozumieć zatem, czym była, co jest jej istotą, to zarazem wiedzieć i umieć mówić, co jest ważne w tym doświadczeniu dla nas, dla Europy, dla świata.
W reportażu Hugo Badera nie znalazłem tego, co zachwyca mnie w Solidarności, co mogło i powinno być siłą i celem solidarnościowych gabinetów a dzisiaj treścią solidarnościowej narracji. Szkoda. Będę nadal poszukiwał intelektualnego i instytucjonalnego partnera do pracy nad przywróceniem Ruchowi Solidarność należnego miejsca w naukach społecznych, w życiu społecznym i politycznym naszego kraju. A jeśli nie znajdę tego partnera u nas, w naszym kraju, to może w jakimś innym. Solidarność tkwi przecież korzeniami w euroatlantyckiej tradycji i doświadczeniu. Jest jej wielkim dziełem i sukcesem.