– Jest tyle błahych przypadków, że tracimy w pewnym momencie wyczulenie na takiego pacjenta, który jest tym pacjentem w 100 proc. dla nas – przyznaje Tadeusz Miłowski, który 2 miesiące temu zrezygnował z pracy na SOR. W szczerej rozmowie z naTemat opowiada dlaczego człowiek często przegrywa w starciu ze służbą zdrowia i jaką rolę tak naprawdę odgrywa w tej machinie personel medyczny SOR. Jak się okazuje to system rodzi patologie.
Pracowałem 15 lat w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, a przez 14 lat koordynowałem tam pracę personelu, więc jakieś pojęcie mam o tym, co tam się dzieje.
Dlaczego zrezygnował pan z tej pracy?
Taka była moja wizja rozwoju zawodowego, ale wpłynęły na to również inne bardzo ważne kwestie. Praca w SOR-ze, oprócz tego, że jest bardzo obciążająca, to przy takiej liczbie pacjentów jest też po prostu niebezpieczna dla personelu.
Niebezpieczna dla personelu?
Powiem wprost. Jeśli personel obsługuje bardzo dużą liczbę pacjentów i są to najczęściej - z naszego punktu widzenia - błahe przypadki, oczywiście z punktu widzenia pacjenta zawsze to wygląda trochę inaczej, to tracimy w pewnym momencie wyczulenie na takiego pacjenta, który jest tym pacjentem w 100 proc. dla nas.
Jest pewnego rodzaju wypalenie. Jeśli ciągle pomaga się pacjentom, którzy nie są w stanie zagrożenia życia, to po jakimś czasie stępieniu ulegają nasze zmysły i możemy coś przeoczyć. To jest właśnie ten problem, tak wielu pacjentów przy niewielkich zasobach kadrowych czasami generuje niebezpieczne sytuacje. Oprócz tych, którzy przychodzą po pomoc są też ci, którzy są aktualnie leczeni i ci, których trzeba wypisać z oddziału. Czasami personel opiekuje się kilkudziesięcioma pacjentami w tym samym czasie.
Brakuje chętnych do pracy na SOR-ze?
Brak lekarzy w Szpitalnych Oddziałach Ratunkowych jest głównym problemem. Stworzono specjalizację z medycyny ratunkowej, kształcono lekarzy. Niestety, przez lata ustawodawca dopuszczał do pracy w oddziałach ratunkowych wiele innych specjalizacji. Zrodziło to sytuację, w której anestezjolog jest lekarzem systemu ratownictwa, może pracować w SOR, ale lekarz ratunkowy nie ma prawa pracować w oddziale intensywnej opieki medycznej.
Nie ma więc sensu robić specjalizacji z medycyny ratunkowej. Można być równie dobrze anestezjologiem. Ponadto każdy szuka miejsca, gdzie nie ryzykując może normalnie zarobić. W SOR-ach personel pielęgniarko-ratowniczy i administracyjny jest słabo opłacany, dlatego ludzie uciekają do innych, lepiej płatnych i mniej obciążających zajęć. W oddziale ratunkowym jest non stop praca, czasami trzeba podejmować krytyczne decyzje, ale przede wszystkim jest też rozgoryczenie, że robi się nieswoją robotę.
W Szpitalnych Oddziałach Ratunkowych ze względu na to, że jest to najsłabiej opłacany element ratownictwa, zatrudniani są ludzie z najmniejszym doświadczeniem, którzy dopiero to doświadczenie mają nabywać. Jest naprawdę duża rotacja. Czasami w ciągu roku połowa personelu się wymienia, a to powoduje, że te oddziały nie pracują tak jak powinny.
Newralgicznym stanowiskiem jest funkcja triażysty, który na wejściu ocenia stan pacjenta i przyporządkowuje go do grupy pilności udzielania pomocy. Tymi triażystami powinni zostawać najbardziej doświadczeni ratownicy czy pielęgniarki oddziału, którzy będą swego rodzaju rzecznikiem pacjenta w kontaktach z lekarzem, ale jednocześnie rzecznikiem lekarza w kontaktach z pacjentem, czyli takim łącznikiem.
Niestety. Do takich zadań wyznacza się najmłodszych, co nie jest właściwe. Tam musi być ktoś, kto potrafi tego pacjenta w sposób wiarygodny i jakiś powtarzalny ocenić, a następnie sprawować nad nim opiekę do czasu badania lekarskiego .
A pacjentów w SOR-ach przecież nie brakuje.
Nieustający przepływ pacjentów warunkowany jest tym, że w Oddziale Ratunkowym jest jedyna w swoim rodzaju dobrej jakości usługa, która nie jest dostępna dla pacjentów w systemie opieki podstawowej czy ambulatoryjnej. Proszę nie traktować tych słów w kategorii żartu. Oddziały ratunkowe są ofiarami własnego sukcesu.
Jeżeli właściwie nie działa system opieki zdrowotnej, a pacjenci potrzebują konsultacji neurologicznej, tomografu czy porady, to w SOR-ze dostają to od ręki. Po kilku godzinach oczekiwania dostają usługę, na którą w ambulatoryjnej opiece muszą np. czekać 3 miesiące. Dlatego też nie dziwię się pacjentom, że próbują nadużywać tego ratując swoje zdrowie. W Szpitalnych Oddziałach Ratunkowych i w systemie ratownictwa jak w soczewce widać wszystkie problemy opieki zdrowotnej.
Nie ma żadnego racjonalnego powodu, dla którego można by pacjentom odmówić przyjęcia w Oddziale Ratunkowym. Każdy kto czuje, że jego zdrowie jest zagrożone może się tam udać i musi być zbadany. Musi mieć założoną dokumentację i usłyszeć jakąś poradę.
To, że pacjentów jest tak dużo, a personelu brakuje sprawia, że personel w SOR-ze wyrabia nadgodziny?
W dużej części szpitali, czy w systemie ratownictwa w ogóle, ludzie pracują w systemie kontraktowym. Są jednoosobowymi podmiotami gospodarczymi świadczącymi usługi, więc nie jest to limitowana liczba godzin w miesiącu. Powiem bardzo prosto, gdybyśmy od dzisiaj jako medycy pracujący w systemie ratownictwa wypracowywali jeden etat, to wszystko by się zawaliło.
W związku z tym, że każdy wypracowuje 1,5 czy 2 etaty, to ten system jakoś funkcjonuje. Gdybyśmy w tym momencie powiedzieli, że od dzisiaj pracujemy 160 godzin, nie byłoby kompletnie rąk do pracy.
Pamiętam, że w oddziale, w którym pracowałem jeszcze kilka lat temu dyżurowało 3 lekarzy do godziny 15, obecnie jest to maksymalnie dwóch, a czasami nawet jeden. Liczba pacjentów nie zmieniła się, a wręcz wzrosła więc wnioski nasuwają się same. Oczywiście nie jest tak, że pacjenci są bez opieki, ponieważ lekarze są ściągani z innych oddziałów. Ale w ten sposób zaniedbują pracę w swoich macierzystych oddziałach. Nie będę więc mówił, że jest dobrze, bo nie jest dobrze.
Gdzie leżu problem? Pacjenci za dużo oczekują, czy system jest wadliwy?
Pacjenci nie są winni. System ratownictwa i ochrony zdrowia to jest takie trochę zgniłe jajo. Nikt nie chce tego ruszać, szczególnie przed wyborami. Nie ma nikogo, kto próbowałby w jakikolwiek sposób radykalnie coś zmienić, ponieważ to jest też polityczna sprawa. Już obecnie w Polsce leczymy pacjentów w standardzie europejskim, ale za pieniądze dwukrotnie mniejsze niż na zachodzie.
Ponadto brak jakiejkolwiek odpłatności za usługi medyczne generuje niepotrzebny ruch pacjentów z błahymi schorzeniami, które można leczyć samodzielnie. Społeczeństwo stało się nieporadne. Jeśli jakakolwiek usługa jest nieodpłatna, to się jej nadużywa. I to powoduje kolejki do lekarzy POZ.
Pacjentów z poważniejszymi problemami nie należy winić, bo oni szukają pomocy, a jeżeli nie znajdują jej tam gdzie powinni, czyli w podstawowej opiece zdrowotnej i ambulatoryjnej opiece specjalistycznej, to kierują się - co jest naturalne - do miejsca, gdzie tę pomoc uzyskają, czyli do systemu ratownictwa.
System ratownictwa w założeniu jest z gumy. Jeśli ktoś nie dostał się do lekarza rodzinnego, to wzywa karetkę, albo idzie do oddziału ratunkowego, bo wie, że tam ktoś będzie musiał się nim zająć. Być może poczeka 4 godziny, być może poczeka 6, ale nie pół roku, ani nie rok. To jest duży handicap czasowy.
Przypomina sobie pan jakiś najgorszy, najtrudniejszy dyżur?
Osoby niezwiązane z medycyną wyobrażają sobie, że trudny dyżur w SOR jest związany z dramatycznymi obrażeniami, czy chorobami naszych pacjentów. Oczywiście po części też, ale głównym czynnikiem stresotwórczym są niewłaściwa organizacja pracy i braki kadrowe.
Najłatwiejszy dyżur w oddziale ratunkowym jest trudniejszy niż najtrudniejszy dyżur wyjazdowy w ambulansie. Jest 1000 metrów kwadratowych powierzchni, kilkaset urządzeń medycznych, kilkudziesięciu pacjentów, dziesiątki badań i interwencji medycznych i kilka osób, które muszą to wszystko ogarnąć.
Problemów jest mnóstwo. Oddziały wolą przyjmować pacjentów w trybie planowym niż nagłym. Pomimo, że obłożenie łóżek nie jest w szpitalu 100 proc., jest problem, by w oddziale umieścić pacjenta leczonego w SOR. Z założenia pobyt w SOR jest krótki, maksymalnie kilkunastogodzinny. Jeżeli pacjent potrzebuje szpitala referencyjnego, by pogłębić diagnostykę, to trzeba najpierw pacjenta zdiagnozować, zadzwonić do konsultanta, ustalić miejsce, zorganizować transport ambulansem.
Jest też problem z dostępem do diagnostyki. Tak to niestety funkcjonuje. Szpital, szczególnie w godzinach porannych, działa w sposób rutynowy i ma zaplanowane badania. Wszyscy pacjenci z oddziału ratunkowego, którzy np. są kierowani na tomograf, trafiają tam ponad programowo. Trzeba ich gdzieś upchnąć pomiędzy kolejką pacjentów. To zawsze trochę dłużej trwa, więc personel SOR też jest zajęty wykonywaniem diagnostyki poza oddziałem.
Ze względu na doraźne cięcie kosztów popularny jest outsourcing. W wielu szpitalach po 15 lekarz radiolog opisuje badania internetowo. Usługi sprzątania, diagnostyka laboratoryjna, transport medyczny, posiłki dla pacjentów, konsultacje specjalistyczne to dziedziny, które dotychczas były w gestii szpitala, a dzisiaj są zamawiane zewnętrznie. To niestety dezorganizuje pracę.
Kolejnym problemem w ratownictwie są braki personelu. Do niedawna wydawało się, że tego personelu nie zabraknie i będzie go dużo, a dzisiaj są problemy. Dzisiaj rekrutacje na uczelniach na ten kierunek są minimalne. Problemy z rekrutacją mają także szpitale. Ogłasza się dwu, trzykrotnie konkurs na pracowników medycznych: ratowników, pielęgniarki, lekarzy i zdarza się, że do pracy w SOR-ze się nikt nie zgłasza.
Odstraszać mogą też przypadki agresji, ataków na personel? Jest tego dużo?
Jest to coraz częstsze. Społeczeństwo jest sfrustrowane, a bezpłatna ale niedostępna usługa medyczna nasila agresję. W przestrzeni publicznej jest nawet takie przyzwolenie na to, żeby być agresywnym. Na niektórych portalach są publikowane poradniki dla pacjentów, które zalecają, że jeżeli ktoś za długo czeka, to musi pójść i "walnąć pięścią w stół". Agresja rzeczywiście jest. Próbujemy jakoś temu przeciwdziałać m.in. poprzez rzetelną informację. W ludziach agresja się budzi w momencie gdy nie wiedzą, co się będzie dalej z nimi działo.
Dużo jest też agresji po dopalaczach, alkoholu. W takich przypadkach żadne rozmowy nie są skuteczne, trzeba użyć siły, przytrzymać lub wykorzystać środki przymusu bezpośredniego. Bywały takie sytuacje, że pacjenci niszczyli oddział i atakowali innych pacjentów czy personel. A my przecież idziemy do pracy pracować, a nie trenować MMA z pacjentami.
Co jakiś czas w mediach pojawia się informacja dotycząca nieprawidłowości w SOR-ach. Najczęściej słyszymy wtedy o złym personelu, o tym, że ktoś nie uzyskał pomocy. Jakie myśli wtedy pojawiają się w pana głowie?
W ubiegłym tygodniu zadałem sobie odrobinę trudu i wpisałem w internetową wyszukiwarkę tylko dwa słowa "problem" i "SOR". Pojawiło mi się chyba 8 zdarzeń tylko z ostatnich 7 dni. Nie rozwiążemy tego pudrując rzeczywistość. Żeby dobrze działała medycyna ratunkowa, musi dobrze działać cały system ochrony zdrowia.
Pacjenci muszą mieć dostęp do świadczeń a jeżeli nas na to nie stać, to na leży wprowadzić współodpłatność. I tak już dzisiaj wielu pacjentów leczy się prywatnie zamiast oczekiwać latami na pomoc. Taki system niewielkiego udziału pacjenta funkcjonuje w innych państwach uważanych za pro-socjalne, chociażby w Szwecji. Trzeba po prostu zmian systemowych i żadne systemy kolejkowe, bilety przy wejściu do SOR i inne dziwne wymysły tu nie pomogą.
Ale wróćmy do pytania. Zawsze najważniejsze jest dobro pacjenta. Jeśli coś się stanie złego, to jest to ogromna trauma dla rodziny, ale dla personelu także są to trudne chwile. Nie jest tak, że nas nic nie rusza. Kiedy czytam o przypadkach, kiedy np. ktoś zmarł czekając na pomoc, zawsze zastanawiam się, co mogło zadziać się nie tak, że ten człowiek w porę nie dostał pomocy. Zarówno dla pacjentów ale i dla personelu SOR bywa piekłem. Nie twierdzę także, że medycy są bez winy. Jak wszędzie, w każdym zawodzie są lepsi i gorsi. Ważne, by tych lepszych zatrzymać.
Czasami słyszymy o historiach, w których pacjent czekając na lekarza siedzi na krzesełku i nikt się nim nie zajmuje. Pamiętajmy, że łóżek w SOR-ze jest kilka lub kilkanaście. Bywają takie sytuacje, że przychodzi ktoś i domaga się, aby go położyć. Pytam wtedy kogo mam z łózka zrzucić skoro wszystkie są zajęte? Czasami się po prostu nie da.
Mówi pan o nadmiarze pacjentów, którzy przychodzą z czymś banalnym. Jakie to są przypadki?
Najwyższa Izba Kontroli w 2015 roku zrobiła taką analizę, z której wynikało, że około 80 proc. pacjentów sytemu ratownictwa medycznego w ogóle nie powinno tam trafić. To są po prostu pacjenci ambulatoryjni, którzy powinni uzyskać gdzieś indziej pomoc. Czasami ludzie przychodzą po receptę, czasami pojawia się ktoś z kleszczem, nadciśnieniem, złym samopoczuciem, nie leczonymi schorzeniami przewlekłymi. Takich błahych przypadków jest większość.
Trzeba też pamiętać, że jeżeli z pacjentem coś nagłego się dzieje, to zaraz pojawia się wokół niego dużo bliskich i z nimi również trzeba wchodzić w interakcję. To jest coś, na co się wszyscy pacjenci i ich rodziny skarżą, że nikt ich nie informuje. Ale naprawdę przy tak dużej liczbie pacjentów, zajmowanie się jeszcze ich rodzinami nie jest możliwe. Do tego powinni być wyznaczeni oddzielni ludzie, asystenci pacjentów.
Jest także niesamowicie rozbudowana dokumentacja. Niezależnie od tego czy usuwa się kleszcza ze skóry, czy wykonuje się skomplikowane zabiegi zawsze musi być historia choroby, która ma co najmniej 9 stron. Dlatego właśnie personel ucieka SOR-ów. Tam zostają, albo ci którzy muszą, albo ci którzy to po prostu kochają.
A pan to kochał?
Tak. Cały czas uważam, że bardzo dobrze trafiłem i jeśli chodzi o rozwój zawodowy, to nie mogłem trafić na nic lepszego niż właśnie oddział ratunkowy. Nie jest jednak tak, że brakuje mi tej pracy.
Ale nadal pracuje pan w służbie zdrowia?
Ja tak. Po 15 latach wróciłem do ambulansu. Jest jeszcze praca naukowa, praca ze studentami, ale i inne, nie związane z ratownictwem zajęcia. Natomiast setki moich kolegów i koleżanek wyjechało do pracy za granicę i ich już straciliśmy, oni nie wrócą. Znam też takich, którzy z pasją wykonywali zawód, a dzisiaj zupełnie się przebranżowili.