Wrócili z zagranicy i od razu poczuli się gorzej. Zadzwonili do Sanepidu, szukali wsparcia, podpowiedzi, ale tego nie otrzymali. Postawili jednak na swój zdrowy rozsądek, zostali w domu i zrobili testy na własną rękę. Okazało się, że byli zakażeni koronawirusem. – Wiemy, że gdybyśmy zaczęli wychodzić, to moglibyśmy zakazić tysiące osób – mówi naTemat Maksymilian Bogumił.
Pan i pana narzeczona jesteście ozdrowieńcami? Dlaczego więc wasze przypadki nie będą uwzględnione w oficjalnych statystykach?
Nikt się nami nie zainteresował. Sanepid nie oddzwonił od miesiąca.
Skąd więc w ogóle wiadomo, że byliście państwo zakażeni koronawirusem?
Byliśmy w Austrii na nartach. Wróciliśmy do Polski 13 marca, czyli dokładnie 2 dni przed wprowadzeniem obowiązkowej kwarantanny dla wszystkich osób, które wracają z zagranicy. Po tym, jak minęliśmy granicę – nikt nas nie sprawdzał, bo kontrole były jeszcze wyrywkowe – zacząłem się trochę gorzej czuć. Z przeprowadzonych testów wynika, że mogłem zacząć przechodzić chorobę kilka dni wcześniej niż narzeczona.
Następnego dnia po powrocie do domu od razu zadzwoniliśmy do Sanepidu. Chcieliśmy poinformować o tym, że źle się czujemy i że byliśmy zagranicą. Dodzwonienie się do kogokolwiek było bardzo utrudnione. W końcu dostaliśmy bezpośredni numer do jakiejś pani, do której też udało się dodzwonić dopiero za którymś tam razem.
Ta kobieta zapytała o objawy, ale ponieważ w przypadku żadnego z nas gorączka nie przekraczała 38 stopni, to stwierdziła ona, że nie jest to żaden problem. Wprost powiedziała, że zgodnie z protokołem kwarantanną będą objęci wszyscy powracający do kraju dopiero za dwa dni. Dodała też, że jeżeli podskoczy nam gorączka, to mamy iść do lekarza, do przychodni.
Dopiero gdy narzeczona zwróciła uwagę, że to chyba nie jest dobry pomysł, ponieważ nawet w telewizji mówią, aby z podejrzeniem zakażenia nie iść do przychodni, zaproponowała szpital zakaźny.
I w tym momencie właściwie można by polegać na tym, co się usłyszało i odpuścić. Funkcjonować normalnie, robić zakupy itd.
Kompletnie nikt się nami nie zainteresował. Zadzwoniliśmy jeszcze na infolinię koronawirusową, ale tam byliśmy chyba 50 w kolejce. Zostawiliśmy nasz numer i otrzymaliśmy informację, że ktoś się z nami skontaktuje. Nie oddzwonił nikt.
Do dzisiaj?
Tak. Zdecydowaliśmy jednak, że zostajemy w domu, mimo tego, że oficjalnie nikt nie zakazał nam wychodzenia. Po dwóch tygodniach udało nam się dostać test, ale nie ukrywam, że stało się to tylko i wyłącznie dzięki staraniom mamy mojej narzeczonej, która jest mikrobiologiem i pracuje w laboratorium.
Pierwszy test z wymazu pokazał wynik negatywny w moim przypadku. Moja narzeczona miała wynik wątpliwy, bo testy nie dzielą się tylko na negatywne i pozytywne. Badanie przeprowadza się na obecność 3 genów wirusa, u niej wyszły 2 z 3.
Laboratorium w którym robiliśmy testy, tego wyniku nie uznaje za pozytywny, tylko właśnie za wątpliwy. Jak się później dowiedzieliśmy, inne laboratorium, które również przeprowadza testy, ten sam wynik uznaje za pozytywny.
Wtedy stwierdziliśmy, że jednak zostaniemy jeszcze w domu. Po 5 dniach od pierwszego testu, zrobiliśmy drugi. I tu już były dwa negatywne.
Później wykonaliśmy trzeci test, test serologiczny z krwi. To robiliśmy już prywatnie. Mówię o badaniach na obecność przeciwciał koronawirusa. Są to przeciwciała IgM i IgG. IgM pojawiają się wcześniej, od 7 do 14 dni od zakażenia. Natomiast IgG pojawiają się później. Wyszedł nam wysoki poziom IgG i niski IgM, co jest oficjalnym potwierdzeniem przebytej choroby covid-19, ale też stwierdzeniem braku zagrożenia dla innych.
Gdyby nie państwa zdrowy rozsądek i ostrożność zakażonych mogłoby być więcej.
Najgorsza była niepewność. Chciałem wrócić do pracy, ale się obawiałem. Nie ukrywam, że po dwóch tygodniach, gdy wyniki były niejednoznaczne, to miałam już taki pomysł, żeby wyjść z domu, bo przecież nikt oficjalnie mnie tu nie trzyma. Jednak dzięki mojej teściowej, która mi to wyperswadowała, zostałem jeszcze kolejny tydzień.
Teraz czuje pan ulgę czy złość na to, że zostaliście pozostawieni samym sobie?
Czuję ulgę, bo nie stanowię już żadnego zagrożenia, ale jest też we mnie trochę niezgody na to, co się stało. Wiemy, że gdybyśmy zaczęli wychodzić, to moglibyśmy zakazić tysiące osób. O tym na pewno myślimy.
Zastanawiamy się jednak jeszcze nad inną kwestią. W mediach apeluje się o to, aby ozdrowieńcy oddawali krew, która może pomóc przy ratowaniu zakażonych. Zastanawiamy się, czy skoro nie jesteśmy ujęci w państwowej statystyce, to czy w ogóle ktoś nam na to pozwoli. Czy będziemy mogli komuś pomóc swoją krwią czy nie, bo sanepid się nami nie zainteresował.