Okaleczać można się na różne sposoby. Jeśli ktoś czuje przemożną potrzebę nacinania przedramion żyletką, nie mamy wątpliwości, że potrzebuje pomocy psychologicznej, a nie tylko maści na blizny. Co innego, gdy autoagresja przyjmuje subtelniejsze formy, które można podciągnąć pod "zły nawyk" i to w dodatku taki, który uchodzi za obrzydliwy. Tak jest w przypadku trądziku neuropatycznego, ale też dermatillomanii i trichotillomanii.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Nazywa się go różnie: trądzik neuropatyczny, psychogenny, przesoczowy, a czasem po prostu: trądzik z rozdrapywania
Chorujących łączy jedno. Nie są w stanie powstrzymać się przed samouszkadzaniem skóry, które przynosi im ulgę psychiczną
Podobnymi schorzeniami są dermatillomania (wyskubywanie kawałków skóry) i trichotillomania (niepohamowane wyrywanie włosów)
Choć objawy są fizyczne, ich powodami są przeważnie problemy psychiczne
Plecy pokryte ranami po zdrapanych nierównościach, obsesyjne odrywanie skórek wokół paznokci, wyrywanie włosów z głowy tak intensywne, że powstają łyse placki, godzinne sesje wyciskania pryszczy, po których ślady nie znikają przez jedną noc. W wielu przypadkach to nie tyle objawy "słabej woli", co problemów psychicznych. Psychiatrzy klasyfikują je jako zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne. O ile tacy pacjenci w ogóle do nich trafiają.
– Problem chorobowego rozdrapywania, wyrywania czy wyciskania występuje u około 3 proc. społeczeństwa. Przeważnie towarzyszy zaburzeniom nerwicowym i/lub lękowym, ale pojawia się też w przypadku epizodów depresji, chorobliwego perfekcjonizmu i pedantyzmu połączonego z negatywnym obrazem własnej osoby - w tym ciała - mówi dr nauk medycznych Maciej Żerdziński, psychiatra i ordynator Centrum Psychiatrii w Katowicach.
Dodaje, że wyłącznie na podstawie wyciskania pryszczy czy rozdrapywaniu skóry, trądziku psychogennego się nie diagnozuje. Aby postawić rozpoznanie, należy zmierzyć straty, które wynikają z samouszkodzeń. Ważna jest też obecność innych objawów psychologicznych, w tym przymusu ich dokonywania. Dodatkowo po tego typu akcie autoagresji, pojawia się przemijająca ulga lub nawet satysfakcja.
Problem polega tu na tym, że osoby, dla których jest to akt autoagresji, w pierwszej kolejności idą do dermatologa, a nie do psychiatry.
– Nierzadko pacjenci dokonujący samouszkodzeń w ogóle nie trafiają do psychiatry. Są nieświadomi, że jest to akt autoagresji, więc szukają pomocy u dermatologa. Tyle że leczenie miejscowe zmian skórnych będzie w tym przypadku powierzchowne – dosłownie i w przenośni wyjaśnia Żerdziński.
Wszystkie strupy Moniki
W pierwszej gimnazjum pryszcze mieli już prawie wszyscy. Ci, którzy ich nie mieli, nawet trochę żałowali. Zwłaszcza dziewczyny, dla których przeciwtrądzikowe toniki stały się nagle ważnym tematem. Monika pamięta nawet dyskusje spod znaku: czy lepiej wyciskać, czy czekać (mamy radziły czekanie, ale koleżanki nie chciały mieć krost z białymi czubkami, zgadzały się, że to obrzydliwe). Ona za wyciskaniem akurat nie przepadała. Miała inny sposób, żeby pozbyć się pryszczy.
– Nie powiem ci dokładnie, od czego się zaczęło, ale pamiętam taką scenę. Siedzę przy biurku i uczę się historii, chyba przed jakąś klasówką, bo to była nauka na kilka godzin. Jak zwykle dotykam twarzy, a jeśli znajdują na niej jakąkolwiek nierówność – zdrapuję nie odrywając oczu od książki. Chcę przekręcić stronę i widzę, że moje palce zostawiają odciski. Kilka razy wcześniej już podrapałam się do krwi, ale nigdy nie widziałam jej aż tyle. Przestraszyłam się – mówi Monika.
Ale strach szybko mija. Gdy pojawia się krew, Monika idzie do łazienki, przeciera rankę spirytusem i powstrzymuje się na kilka godzin przed dotykaniem twarzy. Tyle że następnego dnia nie jest już tak łatwo – zasklepiona ranka to kolejna z nierówności na twarzy. Przed drapaniem powstrzymuje się tylko w szkole, tym bardziej, że blizny i rozdrapane miejsca zakrywa korektorem.
Dopiero rok, może dwa później mama Moniki zauważa, że problemy skórne córki nie wynikają wyłącznie z hormonów. Zaczyna krzyczeć, gdy tylko widzi, że córka dotyka dłońmi twarzy. Ale Monice coraz trudniej się opanować.
– Najpierw drapałam się po twarzy, kiedy potrzebowałam się skupić, potem to pozwalało mi się uspokoić. Nie wiem sama, dlaczego byłam taka niespokojna, ale pamiętam, że to jakoś we mnie narastało. Potem stresowałam się dodatkowo tym, że mama zauważy. Znajomi kryli się przed rodzicami z masturbacją, a ja – z rozdrapaniem twarzy do krwi – żartuje ponuro.
Jakoś w liceum Monika postanowiła z tym skończyć. Powód był prozaiczny – trudno czuć się ładną, gdy ma się na twarzy skorupę - mieszankę wyprysków i strupków nieumiejętnie pokrytych gęstym podkładem. Monika próbowała zajmować czymś ręce. Świetnie nadawały się do tego solone orzeszki albo chipsy, ale miały tę wadę, że nie mogła ich jeść non stop.
– Któregoś wieczora czytałam w łóżku i żeby nie dotykać palcami twarzy raz po raz przeczesywałam ręką włosy. W pewnym momencie wyczułam na skórze głowy jakąś nierówność i mnie olśniło. Mogłam dalej robić to, co przynosiło mi taką ulgę, ale bez konsekwencji. Nikt nie zobaczy, nikt nie będzie się czepiał i nie będę się dalej oszpecała.
Dopytuję, jakie nierówności można znaleźć na skórze głowy.
– To miało lekko maniakalny charakter, wystarczyło, że poczułam pod palcami jakiś fragment, który lekko różnił się fakturą i musiałam go zdrapać. Kiedy tak robisz, po jakimś czasie twoja skóra pokrywa się ranami i strupami, czasem też wypryskami. Wiem, bo robiłam tak i z ramionami, wydrapywałam też powiększone mieszki włosowe z łydek – tłumaczy.
Po kilku miesiącach z twarzy Moniki z pomocą dermatologa raz na zawsze znikają wypryski. Zostaje zaledwie kilka małych blizn. Za to na skórze głowy ma kilkanaście ukrytych pod włosami i rozdrapywanymi codziennie ranek. Czasem będzie ich kilkadziesiąt, innym razem kilka, ale przemożna chęć zdzierania z siebie skóry do pierwszej krwi nie opuszcza jej od 15 lat.
– Myślałam długo, że to po prosu nawyk, którego nie umiem się pozbyć, ale już jako dorosła brałam przez jakiś czas leki przeciwlękowe. Wtedy rozdrapywałam skórę do krwi rzadziej, więc zaczęłam podejrzewać, że ma to jednak podłoże nerwowe. Odstawiłam leki i znów się zaczęło.
Monika nie myśli o terapii z prostego powodu – nie widzi żadnych powodów, dla których miałaby na nią iść. Radzi sobie. Kaleczenie się paznokciami do krwi to niska cena za poczucie ulgi. W każdym razie Monice to nie przeszkadza. Koniec końców jej skórę głowy ogląda tylko fryzjerka. Na wizytę umawia się raz na pół roku. Zawsze z dwutygodniowym wyprzedzeniem. To jedyny czas, gdy nie rozdrapuje się do krwi. A przynajmniej się stara.
O ile łatwo dostrzec samouszkodzenia w konkretnym miejscu ciała, znacznie trudniej powiązać je z zaburzeniami emocji, a tym samym dopuścić możliwość rozpoznania choroby psychicznej.
– Pacjenci udają się do lekarza innej specjalności, zazwyczaj dermatologa. Często zapewniają, że problemy skórne pojawiły się samoistnie. Gdy zmiany skórne nie poddają się leczeniu, dermatolog zaczyna podejrzewać, że wynikają z zaburzeń psychicznych. Jeśli pacjent wyraża na to zgodę, jest kierowany do lekarza psychiatry. Niestety, w praktyce dzieje się to w chwili znacznego nasilenia objawów, gdy rany są duże, niegojące się lub gdy skóra głowy pełna jest łysych placków. Często osoba chora nadal zaprzecza, że ma problem – opowiada psychiatra.
Z Iwoną było inaczej. Przeraziło ją dopiero uświadomienie sobie, że za przybierającym na sile rytuałem masakrowania własnej twarzy może kryć się jej stan psychiczny. To, że się oszpeca, nie wydawało się jej aż takie straszne.
Cera zaczęła się jej psuć pod koniec studiów. Iwona nie pamięta już, czy było jej żal pieniędzy na dermatologa, czy nie zdawała sobie sprawy, że trądzik w tym wieku to przeważnie kwestia hormonalna. Kupiła jakieś kremy i tyle. Wiedziała, że pryszczy nie powinno się wyciskać, więc robiła to sporadycznie. To znaczy – na początku. Potem powoli zmieniło się to w rytuał o coraz bardziej określonych ramach.
– Po powrocie z pracy pierwsze, co robiłam to zmywałam makijaż i siadałam przed lusterkiem. Katowałam dany fragment skóry, nawet jeśli wiedziałam, że dany pryszcz jest nie do ruszenia. Spędzałam tak coraz więcej czasu i można się domyślić, że wyglądałam coraz gorzej. W końcu doszłam do godziny dziennie. Próbowałam się powstrzymywać, ale bez tego czułam okropne napięcie. Chyba to mnie zaalarmowało i zaczęłam googlować. Przeczytałam, że może być forma autoagresji.
Iwona nie wiedziała, za co konkretnie miałaby się na sobie wyżywać w ten sposób, ale przestraszyła się tej internetowej autodiagnozy. Ale przerwać nie umiała. Po dwóch latach na jej czole obok wyprysków zaczęły pojawiać się słabo gojące się duże rany. Iwonie przypominały wrzody, może nawet stygmaty.
– Zrobiłam sobie grzywkę, żeby to zakryć, ale stan skóry jeszcze się pogorszył, więc wreszcie wylądowałam u lekarza. Z kompulsywnym wyciskaniem walczyłam łącznie jakieś trzy lata. Tak naprawdę przestałam nie dlatego, że wydawałam pół wypłaty na dermatologów, ale bo przerzuciłam się na rozdrapywanie skóry na plecach. Potem powtórka z rozrywki. Doprowadziłam je do strasznego stanu, zaleczyłam i przerzuciłam się na zdzieranie lakieru z paznokci – opowiada Iwona.
Dlatego kiedy tylko może, robi hybrydę. Z nią idzie trudniej, chociaż jej zdarcie nie jest niemożliwe. Gdy paznokcie nie wystarczają, można pomóc sobie zębami. Mimo to zdaniem Iwony jest już lepiej.
– Sporo dała zmiana pracy. W poprzedniej atmosfera była toksyczna, a ja całą frustrację wyładowywałam na własnej twarzy. Z czasem to przestało pomagać, bo doprowadzałam się do takiego stanu, że złość związana z pracą zaczęła zamieniać się w złość na siebie za to, że nie umiem się powstrzymać. Jestem też już chyba trochę bardziej dojrzała, lepiej rozpoznaję swoje emocje, więc do jakiegoś stopnia umiem sobie poradzić z kompulsywnymi odruchami. Z drugiej strony mam tak, że jak już wyciskam sobie coś z twarzy, korci mnie, żeby zmasakrować resztę.
Obecnie Iwona chodzi na terapię i przyjmuje leki na depresję, ale rozmawianie o czymś tak trywialnym jak wyciskanie pryszczy z terapeutą, wydaje się jej stratą czasu. Poza tym już "prawie" nie ma tego problemu, więc o czym tu gadać.
Maciej Żerdziński, psychiatra: – Powtarzalne samookaleczenia są olbrzymim tabu. Dlatego bardzo ważne jest odpowiednie podejście, w którym nie doprowadzamy chorego do poczucia winy. I tak już czuje się winny, że nie potrafi zapanować nad swoimi "nienormalnymi" zachowaniami.
Zaburzenia tego typu poddają się leczeniu. Szkopuł jest jeden. Trzeba się na nie zdecydować.
– Skuteczność efektów zwiększa równoczesne stosowanie leków przeciwdepresyjnych z grupy SSRI z psychoterapią behawioralno-poznawczą i pracą nad wglądem w siebie. Stosowanie samych leków może być pomocne, jednak w oderwaniu od pracy psychologicznej, rokowania są znacznie gorsze – mówi Żerdziński.
dr nauk medycznych, psychiatra i ordynator Centrum Psychiatrii w Katowicach
Człowiek cierpiący z powodu zaburzeń nerwicowych, najczęściej w jakimś stopniu zdaje sobie sprawę, że ma problem natury emocjonalnej, jednak nie do końca rozumie jego konsekwencje objawowe. Często są one fizyczne.