Chirurg "all in one". Pracuje w trzech miejscach naraz i zajmuje się nauką
Olga Wyszkowska
02 lipca 2014, 08:17·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 02 lipca 2014, 08:17
Tomasz Dębski to 32-letni chirurg, który pracuje w trzech miejscach naraz. W Centrum Medycznym Kształcenia Podyplomowego, gdzie pisze artykuły i prowadzi wykłady dla lekarzy. W Klinice Chirurgii Plastycznej Szpitala im. Witolda Orłowskiego, gdzie leczy pacjentów i pracuje na ostrym dyżurze chirurgii ręki. A także w Centrum Onkologii, gdzie robi doktorat. Dziennie wykonuje ok. 3-4 operacji, w tym roku kończy 6-letnią specjalizację z chirurgii plastycznej, a po godzinach zajmuje się nauką. Dokładniej pracą naukową w dziedzinie chirurgii regeneracyjnej. To nowa gałąź medycyny, która wykorzystuje inżynierię tkankową, biologię i medycynę w celu wytwarzania tkanek.
Reklama.
Olga: Na czym polega Twoja praca naukowa?
Tomasz Dębski: Obecnie biorę udział w projekcie unijnym, którego celem jest wytworzenie w warunkach laboratoryjnych sztucznej kości i wykorzystanie jej do rekonstrukcji dużych ubytków powstałych np. po wycięciu nowotworu, w wyniku urazów lub wad wrodzonych.
Zastąpienie usuniętych lub brakujących tkanek to jeden z głównych problemów, z jakim mierzy się chirurgia. Dotychczas stosowane metody obejmują rekonstrukcję tkankami podobnymi pobranymi od tego samego pacjenta np. uzupełnienie kości żuchwy fragmentem jego kości strzałkowej lub transplantację danego narządu od dawcy. Obie te metody nie są pozbawione wad.
Ich alternatywą jest medycyna, a w zasadzie - chirurgia regeneracyjna. Polega ona na wytworzeniu tkanek w laboratorium z komórek macierzystych pobranych od pacjenta. Powstała tkanka jest identyczna pod względem genetycznym z innymi tkankami pacjenta. Komórki macierzyste uzyskuje się z tkanki tłuszczowej drogą liposukcji lub ze szpiku poprzez biopsję. Mogą z nich powstawać różne tkanki - kość, chrząstka, komórki mięśniowe lub nerwowe.
Poza komórkami macierzystymi potrzebne jest do tego rusztowanie (scaffold), w którym te komórki będą umieszczone. Wytwarza się je przy pomocy specjalnych drukarek 3d, na podstawie tomografii komputerowej np. ubytku kości. To rusztowanie, które ma gąbczastą strukturę, zasiedla się następnie komórkami macierzystymi i wszczepia w miejsce ubytku.
Po pewnym czasie rusztowanie się rozpuszcza, a my dostajemy fragment danej tkanki, który swoją wielkością i kształtem idealnie pasuje do ubytku i nie jest odrzucany przez organizm pacjenta, bo składa się z jego własnych komórek. Ta metoda, w przeciwieństwie do transplantacji, nie wymaga również stosowania przez resztę życia terapii immunosupresyjnych, które obniżają odporność organizmu.
Ta dziedzina nauki wychodzi na przeciw odwiecznym marzeniom naukowców o odrastaniu narządów. Być może za kilka lat możliwe będzie wytwarzanie ich na zamówienie w laboratorium, bez konieczności uszkadzania innych części ciała czy szukania dawców. Zresztą, to nie dotyczy tylko narządów.
Teraz rozpoczynam np. nowy projekt, w którym będziemy pracowali nad „sztucznymi“ nerwami. Dzięki temu nie będziemy musieli pobierać nerwów z innych miejsc ciała i upośledzać czucia u pacjenta - wytworzymy brakujący fragment nerwu drogą inżynierii tkankowej.
A skąd wziął się pomysł, żeby wykorzystać drukarki 3d w chirurgii?
Pomysł wyszedł od inżynierów z Politechniki Warszawskiej, którzy zakupili drukarkę 3d kilka lat temu i zaproponowali napisanie wspólnego, dużego projektu unijnego Centrum Onkologii, Akademii Medycznej w Warszawie, Uniwersytetowi Medycznemu w Warszawie i Politechnice Wrocławskiej. Te jednostki naukowe połączyły się ze sobą w konsorcjum, w ramach którego inżynierowie, medycy i biolodzy pracują wspólnie, żeby stworzyć idealne warunki do wytworzenia kości.
W jaki sposób trafiłeś do tego projektu?
O samym projekcie dowiedziałem się od kolegi - dr Janusza Jaworowskiego, z którym pracuje w szpitalu i który jest współkierownikiem tego grantu. Namówił mnie, żebym wystartował w konkursie na studia doktoranckie, spróbowałem, dostałem się i w ramach studiów, wykonuję te badania. Chirurgia regeneracyjna była mi jednak znana wcześniej. Dużo o tym czytałem, pisałem artykuły na ten temat. Miałem więc szczęście, że znalazłem się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, i mogłem wykorzystać swoją wiedzę. Grant unijny zapewnił mi pieniądze na badania, które są bardzo kosztowne. To także możliwość wymiany doświadczeń z zagranicznymi instytucjami.
Na jakim etapie są obecnie te badania?
Projekt rozpoczął się 4 lata temu, w tej chwili już go kończymy. Musieliśmy zacząć od testów laboratoryjnych. Potem były badania na szczurach, którymi kierowałem, i które już są zakończone z bardzo dobrymi wynikami. Obecnie kończymy testy na owcach - badania są już w opracowaniu. Kolejnym etapem będzie wszczepienie pierwszej wytworzonej przez nas kości pacjentowi, ale żeby to zrobić, musimy zebrać wszystkie wyniki i uzyskać zgodę Komisji Bioetycznej. Pod koniec tego roku albo na początku przyszłego powinno to już być możliwe.
Czy takie innowacyjne dziedziny nauki są jakoś wspierane przez państwo?
Myślę, że bez grantów unijnych ten rozwój nie byłby możliwy. Uczelnie w ramach swoich prac statutowych, na które dostają pieniądze od państwa, nie są w stanie wiele zaoferować. Nie mogą opłacić dużych badań, które będą miały duże znaczenie w przyszłości. Dużo projektów unijnych jest natomiast organizowanych przez Narodowe Centrum Nauki i Narodowe Centrum Badań i Rozwoju.
Na jesieni będzie kolejna pula grantów, które są przyznawane na priorytetowe dziedziny, a medycyna, w szczególności onkologia, do takich dziedzin się zalicza. Na badania można więc uzyskać pieniądze, potrzeba do tego jednak wsparcia ludzi, którzy się na tym znają. Mam tu też na myśli firmy, które zajmują się pisaniem projektów. Myślę więc, że naukowiec, który ma fajny i oryginalny pomysł, i któremu bardzo zależy na badaniach, jest w stanie taki grant otrzymać, pod warunkiem, że nie przestraszy się tej całej biurokracji i poprosi o pomoc kogoś, kto się tym profesjonalnie zajmuje. Oczywiście nie każdy wniosek przechodzi, ale nie można się poddawać.
Jak u nas wygląda rozliczanie grantów z Unii?
Do tego trzeba zatrudnić cały sztab ludzi odpowiedzialnych za księgowość. Co miesiąc trzeba pisać sprawozdania i ze wszystkiego się rozliczać. Pieniądze muszą być więc racjonalnie wydawane. Przy każdej usłudze z zewnątrz, musi być przeprowadzony przetarg. My, z braku odpowiednich środków i sprzętu, zlecaliśmy np. przeprowadzenie badań histopatologicznych. Cały ten proces przetargowy trwał kilka miesięcy. Ale takie są procedury, tak widocznie musi być.
A samo przygotowanie projektu - jest łatwe czy trudne?
Na pewno czasochłonne, bo zajmuje kilka miesięcy. Trzeba to zrobić w zespole, bo każdy projekt podzielony jest na kilkanaście zadań, które realizują różne grupy. Najpierw trzeba go napisać według odpowiedniego schematu. Są określone pola do wypełnienia, słowa-klucze, które muszą być użyte. Jest też dużo spraw formalnych, jak np. zgody poszczególnych uczelni zaangażowanych w projekt. Jeśli badania są przeprowadzane na zwierzętach, to trzeba uzyskać też zgodę Komisji Bioetycznej. Do tego trzeba dokładnie opisać całą procedurę. Często jest to bardzo trudne, bo nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakie będą kolejne kroki, a musimy się trzymać tego, co napisaliśmy. My np. napisaliśmy w projekcie, że będziemy wykonywać badania na owcach. W trakcie pracy okazało się jednak, że owce są zbyt słabo przebadane, a poza tym - nie są chętne do współpracy. Teraz nie za bardzo możemy zamienić ich na inne zwierzęta, bo w projekcie napisaliśmy całe zadanie dotyczące testów właśnie na owcach....
W 2005 r., jeszcze jako student, brałeś udział w projekcie badawczym w Kairze. Możesz o tym opowiedzieć?
To był projekt stworzony przez międzynarodową organizację studencką, w którym młodzi ludzie z całej Europy badali częstość występowania krwawień z górnego odcinka przewodu pokarmowego u Egipcjan. Nie był to program o dużej naukowej wartości, ale na pewno była to fajna przygoda. Można było poznać realia pracy w zupełnie innych warunkach, popracować z innymi ludźmi o innej mentalności, innej religii. Można było nawiązać fajne kontakty. Ten wyjazd był w roku naszego wejścia do Unii, więc dał mi trochę inną perspektywę. Zrozumiałem wtedy, że nie ma żadnych granic, że niczym się nie różnimy od studentów z innych krajów - nasz poziom wykształcenia jest podobny a może nawet wyższy, że musimy współpracować i bez kompleksów wchodzić do tego globalnego świata. Myślę, że każdy taki wyjazd za granicę otwiera trochę umysł. Po każdym wyjeździe stajemy się inni - bardziej otwarci, pewni siebie.
Masz sporo różnych doświadczeń zagranicznych. Odbyłeś staże w Berlinie, w Bonn, w Kolonii, we Frankfurcie. Czy na bazie tych wyjazdów, możesz powiedzieć, jak Polacy wypadają na tle innych narodów?
Jeśli chodzi o medycynę, nie mamy się czego wstydzić. Poziom nauczania i umiejętności praktycznych jest u nas bardzo wysoki. Wynika to prawdopodobnie z tego, że w Polsce brakuje lekarzy, dlatego młodzi mogą więcej robić sami. Często pracujemy też na gorszym sprzęcie, przez co jesteśmy lepsi technicznie, bardziej sprawni manualnie. Polscy lekarze nie myślą też schematami, ta medycyna jest trochę inaczej nauczana. W Stanach myśli się raczej algorytmami. Czasami brak myślenia holistycznego nie pozwala tamtejszym lekarzom właściwie ocenić sytuacji. Nasza medycyna uczy związków przyczynowo-skutkowych. Jesteśmy sami w stanie wykombinować, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej. I to jest fajne.
Czy bez tych wyjazdów osiągnięcie sukcesu w Twoim przypadku byłoby możliwe?
W dużej części te wyjazdy mi to ułatwiły. Nie tylko staże, ale też wyjazdy na różne konferencje naukowe. Możliwość wymiany doświadczeń z ekspertami z różnych dziedzin. Podejrzenie tego, czym zajmują się obecnie. To bardzo pomaga i daje pole do wymyślenia czegoś nowego.
Na co dzień pracujesz w różnych szpitalach. Czy Twoim zdaniem polska służba zdrowia różni się od tej za granicą?
Problemem polskiej opieki zdrowotnej jest to, że cały czas jest źle zarządzana i niedofinansowana. Procedury, które wykonujemy, są niedoszacowane. Wynika to m.in. z tego, że mamy monopolistę na rynku - NFZ, który sam wycenia te procedury i sam płaci szpitalom. Gdyby była choć minimalna konkurencja, byłaby możliwość weryfikacji i regulacji rynkowej tych cen. Obecnie jest tak, że szpital wykonuje procedurę, która przez NFZ wyceniana jest np. na 2 tys. zł, a w rzeczywistości, licząc koszt materiałów, sprzętu i roboczo-godzin zespołu operacyjnego, procedura pochłania ok. 4 tys., czyli szpital automatycznie jest na tym stratny. I nie można z tym nic zrobić. Szpital nie może nie podpisać umowy z NFZ, bo nie będzie miał finansowania.
Druga rzecz to organizacja pracy. W Stanach więcej prostych czynności, takich jak dokumentacja medyczna, wykonują sekretarki lub pielęgniarki. W Polsce lekarz, który wykonuje 45-minutowy zabieg, kolejne 20 poświęca na wypełnianie rubryk - kilkunastokrotne wpisywanie imienia, nazwiska, numeru PESEL itd., a w tym czasie mógłby pomóc kolejnemu pacjentowi czy wykonać kolejny zabieg. I nie da się tego zmienić, bo nie ma pieniędzy na dodatkowy personel. Gdyby były pieniądze, można by było racjonalnie wykorzystać czas lekarza. Miałby czas na pracę, kontakt z pacjentami, poszerzanie swoich umiejętności, dokształcanie się, co jest bardzo ważne w naszym zawodzie.
Ja często po powrocie do domu, zamiast spędzać czas z rodziną, muszę poświęcić go na przygotowanie się do kolejnego zabiegu albo na pisanie prac naukowych, a powinienem to robić w pracy. Nigdy nie jest tak, że praca kończy się w pracy, wraz z zamknięciem laptopa. O pacjentach myśli się cały czas.
Udaje Ci się łapać w tym wszystkim równowagę?
Staram się raz na jakiś czas wyłączyć się całkowicie. Lubię obcować z naturą, to mi daje wyciszenie. Lubię też jeździć na rowerze. Przynajmniej raz w roku wyjeżdżam ze znajomymi na takie rowerowe ekspedycje. Robimy codziennie po 60-80 km, nocujemy w namiotach, czasem na totalnych odludziach. W domu też staram się czasem odpoczywać. Zwykła rozmowa z żoną, czy zabawa z moim 5-miesięcznym synkiem bardzo mnie relaksują. Jak wracam z pracy zmęczony i widzę syna, to od razu dostaję dodatkowy zastrzyk energii.
Jak przy tylu obowiązkach, znajdujesz czas dla rodziny?
Nie jest to proste, ale od kiedy urodził się syn z jeszcze większą starannością układam kalendarz, aby móc jak najwięcej czasu z nim spędzać.
Nie myślałeś o tym, żeby wyprowadzić się z Polski i gdzie indziej rozwijać swoją karierę, skoro za granicą warunki zatrudnienia są bardziej adekwatne do wykształcenia i wiedzy?
Pod koniec studiów, kiedy wiedziałem, że chcę zajmować się chirurgią plastyczną, ale szanse na to wydawały się w Polsce nikłe, myślałem o wyjeździe, np. do Niemiec. Uznałem, że to dobry moment, szczególnie, że nasze studia uznawane są za równoważne z zagranicznymi. Akurat tak się złożyło, że dostałem propozycję pracy w Polsce - w Klinice Chirurgii Plastycznej, w której wcześniej udzielałem się jako student w ramach koła naukowego. W maju zadzwonił do mnie szef tej kliniki, w październiku zacząłem już pracę. Gdyby nie to, pewnie bym wyjechał. Chociaż, będąc za granicą, zawsze jest się obcym. Awans czy kariera też są trudniejsze. Wielu moich kolegów wyjechało. Zmieniają tylko miejsca pracy, żyje im się lepiej niż w Polsce, ale tęsknią za rodziną.
A czy według Ciebie osoby, które wyjechały, mają po co wracać?
Myślę, że takie osoby są w stanie dać Polsce coś więcej - mają inne doświadczenia, przemyślenia, know how i mogą to przenieść do kraju. Wydaje mi się, że za granicą zmienia się też trochę mentalność - ludzie przesiąkają inną kulturą. Każdy taki wyjazd wnosi coś do ich życia. Takie osoby są z reguły bardziej przedsiębiorcze. A skoro były na tyle odważne, żeby wyjechać, zarobić za granicą jakieś pieniądze i jeszcze wrócić, to w kraju na pewno też im się uda. Często kontakty, które tam zdobyły, mogą zaprocentować w Polsce.
Ty wróciłbyś na ich miejscu?
Tak! Jestem bardzo związany z Warszawą, z Polską, z rodziną. Jeśli brałbym pod uwagę wyjazd, to tylko na kilka miesięcy, ale przeprowadzić się na stałe do innego kraju raczej bym nie mógł. Zresztą, jestem lokalnym patriotą. To państwo trochę we mnie zainwestowało. Dało mi możliwość studiowania za darmo, czuję więc wewnętrzną potrzebę, żeby w jakiś sposób to oddać. Póki co, żyje mi się tutaj dobrze. Ten kraj pozwala mi się realizować i rozwijać, spotykam na swojej drodze fajnych ludzi.
Co dla Ciebie oznacza ten patriotyzm?
Patriotyzm to świadome wybory – ludzi, których kochamy, idei w które wierzymy, miejsca, w którym żyjemy. To poczucie przynależności. To tworzenie więzi z ludźmi wokół nas.
A czym jest dla Ciebie ojczyzna?
Ojczyzna to kraj i ludzie, którzy są ze sobą kulturowo związani, których łączy wspólna historia i wspólne cele. To jest coś, o co powinniśmy dbać, to jest nasz dom, który powinien być dobrze zarządzany i bezpieczny.
Jako chirurg i naukowiec, pracujesz zarówno dla Polaków, jak i na wizerunek Polaków za granicą.
Tak, dlatego staram się jeździć na kongresy międzynarodowe, dużo publikować i nagłaśniać projekty naukowe, w których biorę udział, żeby pokazać, że nie jesteśmy gorsi od USA, Niemiec czy Chin.
Naprawdę musimy udowadniać, że nie jesteśmy gorsi?
To zależy w jakiej dziedzinie. W chirurgii plastycznej nie jest tak źle. Chociaż przez długi czas byliśmy izolowani od nowości, od Europy Zachodniej. Teraz musimy stopniowo odzyskiwać to pole. Przed wojną polska chirurgia była na bardzo wysokim poziomie.
Możemy się pochwalić wieloma nazwiskami, które bardzo dużo wniosły w rozwój światowej chirurgii czy medycyny. Po wojnie również mieliśmy zdolnych lekarzy, ale ich osiągnięcia nie były odpowiednio wykorzystywane i akcentowane za granicą. O wielu z nich świat za granicą nie słyszał. Dopiero teraz zaczynamy odzyskiwać zasłużony wizerunek w każdej dziedzinie medycyny. W chirurgii plastycznej również. Nie ma już teraz sensu „wyważać otwartych drzwi“ i odkrywać rzeczy, które zostały wcześniej odkryte, trzeba wejść z czymś nowym i włączyć się w ogólny naukowy nurt. Właśnie to staram się robić.
A uważasz się bardziej za patriotę, czy kosmopolitę?
Bardziej za patriotę. Uważam, że mamy możliwości, aby samodzielnie realizować fajne projekty, nie musimy być częścią projektów innych krajów. Niczym nie różnimy się od Niemiec czy Francji, mamy bardzo zdolnych naukowców, potrafimy sobie radzić z wieloma problemami sami.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że teraz nie trzeba już jechać do USA, żeby być świadkiem kroku milowego w chirurgii plastycznej - wystarczy wyjechać do Gliwic. To bardzo patriotyczne stwierdzenie.
W Polsce mamy bardzo dobrych specjalistów, którzy potrafią zrobić bardzo wiele za darmo - dla samej idei. To jest fajne, że są ludzie, którym się chce. Pomimo że mają bardzo trudno, o wiele rzeczy muszą sami zabiegać, często za własne pieniądze muszą wyjeżdżać za granicę, żeby się kształcić i rozwijać. Oni są też przykładem dla innych. Pokazują, że nie musimy tkwić w marazmie i mówić, że jest źle, że wszystko jest bez sensu, bo jeśli chcemy coś osiągnąć i na czymś nam zależy to musimy do tego dążyć.
Polacy mają skłonność do marudzenia?
Mają. I co mnie zdumiewa, im młodsze pokolenie – tym poziom malkontenctwa większy.
A jaki jest współczesny Polak?
Obecni nastolatkowie są zupełnie innym pokoleniem niż 30-latkowie. Ci młodsi, są bardziej otwarci na świat, ale też bardziej roszczeniowi - w pozytywnym sensie. My przeżyliśmy zmianę ustroju, początki kapitalizmu i o wiele rzeczy musieliśmy walczyć sami. Oni w tej chwili już wszystko mają i umieją to wykorzystywać. Myślę, że to dobrze, bo bez kompleksów wchodzą w ten globalny świat. Ogólnie zaś młodzi Polacy są bardzo innowacyjni, przedsiębiorczy, zaradni i bardzo ambitni. Ta ostatnia cecha mocno odróżnia nas od innych.
Z czego wynikają te cechy?
Myślę, że w przypadku moich rówieśników, cechy te wynikają z przemian ustrojowych z lat 80-tych. Z dzikiego kapitalizmu, w którym trzeba było o wszystko walczyć, trzeba było szybko uczyć się języków obcych, najczęściej na prywatnych kursach, a każdy wyjazd zagraniczny traktowało się jak wielką szansę na zobaczenie zupełnie innego świata. Ja pamiętam, jak jeszcze w szkole średniej, czyli w latach 90-tych, wyjeżdżałem na takie stypendia do Niemiec. Wtedy ta różnica między krajami była dużo większa niż teraz i to też pokazywało, że można żyć inaczej, a nawet inaczej myśleć, inaczej się uczyć. Nie mieliśmy łatwo, musieliśmy dużo nadrobić.
Nie mieliśmy łatwo, ale niektórzy twierdzą, że jako kraj, osiągnęliśmy pewien sukces. A czym sukces jest dla Ciebie? Co to słowo oznacza?
Sukces to poczucie zadowolenia z siebie. Zarówno na polu zawodowym, jak i rodzinnym.
Uważasz się za człowieka sukcesu?
To duże słowa. Małe sukcesy udało mi się osiągnąć. Te większe - wierzę, że jeszcze są przede mną.
W chirurgii plastycznej sukces kojarzony jest z popularnością, dużymi pieniędzmi. Są lekarze, tacy, jak dr Szczyt, którzy stali się znani dzięki mediom.
Dr Marek Szczyt to niewątpliwie bardzo dobry specjalista. Uczył się od najlepszych w ośrodku w Polanicy. Telewizja dała mu popularność, a ten ranking popularności przyczynił się do postrzegania go przez opinię publiczną jako najlepszego chirurga w Polsce. I tu zaprotestuję, bo lista wspaniałych specjalistów jest znacznie dłuższa. Z kilkoma z nich miałem okazję pracować i była to nieoceniona lekcja.
Wiążesz swoją przyszłość z chirurgią estetyczną?
Mam to w planach. Priorytetem jest jednak praca w szpitalu i praca naukowa, a chirurgię estetyczną chciałbym traktować jako dodatkową formę zarobku. Mam nadzieję, że mi się to uda.
Czy chirurgia estetyczna mocno różni się od rekonstrukcyjnej?
Chirurgia estetyczna wywodzi się z chirurgii rekonstrukcyjnej. Dopiero po opanowaniu technik chirurgii rekonstrukcyjnej, można z powodzeniem wykonywać zabiegi estetyczne. Chirurgia rekonstrukcyjna pomaga pacjentom z wadami wrodzonymi, z ubytkami tkanek powstałymi w następstwie urazu lub po wycięciu nowotworu. Chirurgia estetyczna poprawia urodę i dotyczy przeważnie zdrowych pacjentów. Najogólniej można powiedzieć, że chirurgia rekonstrukcyjna pozwala przywrócić funkcję i wygląd, a chirurgia estetyczna poprawia ten wygląd. Pacjenci korzystający z chirurgii estetycznej też są inni. Są często bardziej roszczeniowi. Nierzadko mają w danej chwili problemy życiowe i w operacji upatrują rozwiązania tych problemów. Niektóre panie próbują np. uratować małżeństwo przez powiększenie sobie piersi. Zadłużają się. Po zabiegu, wbrew oczekiwaniom, ich małżeństwo rozpada się, pozostaje do spłacenia kredyt, więc zaczyna się szukanie możliwości odzyskania pieniędzy. Wtedy idą do lekarza, zarzucają mu, że zrobił operację źle i pozywają go do sądu. Trzeba umieć takich pacjentów wyłapać.
Po czym rozpoznać takiego pacjenta?
Czasami widać to od razu, ale częściej rozpoznaje się to dopiero po dłuższej rozmowie i po określeniu prawdziwej motywacji pacjenta. Wyróżniamy motywację wewnętrzną, która polega na wewnętrznej potrzebie wyleczenia się z danego kompleksu, najczęściej już od czasów szkolnych (np. garbaty nos). Motywacja zewnętrzna jest wtedy, gdy pacjentka chce wykonać daną operację z przyczyn zewnętrznych (dla męża, dla nowej, lepszej pracy itp.), a w zabiegu upatruje rozwiązania swoich problemów życiowych.
Najczęściej nie jest wtedy w stanie określić jednej konkretnej rzeczy, która jej przeszkadza. Często pyta się lekarza, co by w niej poprawił. Z takimi pacjentami trzeba postępować ostrożnie, ponieważ nawet najlepiej wykonany zabieg nie sprosta ich oczekiwaniom. Czasem lepiej jest nie operować danej pacjentki i nie zarobić pieniędzy, niż mieć potem problemy.
Wspomniałeś o pacjentkach, które straszą chirurgów pozwami. Czy w takim razie zawód lekarza w Polsce jest wciąż uznawany za prestiżowy?
Z moich obserwacji wynika, że osoby ze starszego pokolenia bardzo szanują lekarzy. Traktują swojego lekarza jak powiernika, w 100% mu ufają i są mu wdzięczne za pomoc. Osoby młodsze uważają, że to jest zwykła służba. Uważają, że lekarz musi zrobić to, czego oczekują, bo dostaje za to pieniądze. Jeśli zaś postawi diagnozę niezgodną z ich oczekiwaniami to się na niego obrażają i często idą do drugiego specjalisty w poszukiwaniu „lepszej“ diagnozy.
Z drugiej strony zawód lekarza jest jednak dosyć elitarny - wymaga odpowiednich predyspozycji, wielu lat studiów, ogromnej wiedzy. Czujesz się częścią współczesnej elity?
To zawód dla wytrwałych, ponieważ poprzedzony jest co najmniej dwunastoma latami nauki. I to w jakimś stopniu decyduje o jego elitarności. To miłe, że jeszcze wielu to docenia i plasuje nas – lekarzy, wśród intelektualnej elity. Choć, bez wątpienia, przed wojną zawód ten cieszył się znacznie większym poważaniem.
A czy według Ciebie w Polsce istnieją jeszcze elity?
Myślę, że tak, ale nie ma już tak wyraźnych podziałów, jak przed wojną czy nawet za komuny. Przed wojną były różnego rodzaju towarzystwa lekarskie, odbywały się cykliczne spotkania towarzyskie. Starsi lekarze wprowadzali młodszych do tych środowisk, przedstawiali ich swoim kolegom. Za komuny było podobnie. Teraz każdy koncentruje się na tym, żeby robić swoje. Ludzie myślą głównie o pieniądzach, o konkurencji. Nie chcą dzielić się wiedzą, którą zdobyli ani umiejętnościami, których nauczyli się od swoich mistrzów. Nie czują odpowiedzialności za kształcenie młodych lekarzy.
Ja miałem to szczęście, uczyć się od lekarzy tzw. „starej daty“. Profesor, u którego zaczynałem specjalizację, miał bardzo sztywne zasady etyczne, czuł za mnie odpowiedzialność. Na początku, kiedy uczyłem się podstaw techniki chirurgicznej, bardzo dużo się od niego nauczyłem. Postępowanie z tkankami, posługiwanie się narzędziami, myślenie i podejmowanie decyzji w trakcie operacji – chirurgia to rzemiosło, trzeba mieć w tym swojego mistrza. A mój mistrz zawsze dzielił się ze mną swoją wiedzą i asystował mi nawet przy najprostszych zabiegach, chociaż nie musiał. Odpowiadał na każde pytanie, cierpliwie i dokładnie tłumaczył. Pewnie dlatego, że sam kiedyś otrzymał od starszego lekarza taką pomoc.
Ja też czuję taką odpowiedzialność za młodszych. Swego czasu prowadziłem koło naukowe. Uczyłem studentów pisać prace naukowe. Robiłem z nimi ćwiczenia manualne - uczyłem ich szyć. Teraz też staram się dzielić swoją wiedzą z lekarzami młodszymi stażem.
Czy w obecnych czasach rozpoczęcie kariery w zawodzie lekarza jest zatem prostsze czy trudniejsze niż kiedyś?
W tej chwili cała ta wiedza medyczna jest bardziej dostępna niż 10 czy 20 lat temu, kiedy była jedna książka, którą wszyscy musieli się dzielić. O wielu rzeczach możemy przeczytać w ogólnodostępnych podręcznikach i artykułach naukowych, możemy uczestniczyć w sympozjach przez Internet, oglądać filmy z operacji w sieci. To już nie jest wiedza tajemna jak kiedyś, gdy przywoziło się zza granicy nowe rzeczy podejrzane u światowej sławy chirurgów.
A co dla Ciebie oznacza słowo kariera?
Myślę, że kariera to samorealizacja, dążenie do tego, żeby w danej dziedzinie być jak najlepszym. To też stałe poszerzanie wiedzy. Jak najlepsze wykonywanie swojej pracy. Bycie odpowiedzialnym za to, co się robi. W karierze naukowej zdobywa się kolejne tytuły, ale mnie bardziej zależy na odkryciu czegoś, co będzie miało duże znaczenie dla pacjentów i przyszłości medycyny.
Miło jest, jeśli ktoś to dostrzega i docenia. Dodatkowo - jeżeli w związku z tym pojawiają się nagrody, wyróżnienia, tytuły naukowe, to jest to bardzo fajne. Dla mnie fakt, że dostałem się do konkursu Orlen "Polacy z werwą" i to, że rozmawiamy, to też jest nobilitacja. To świadczy o tym, że to, co robię, zauważają inni.
Mówisz o miłych wyróżnieniach, czy to właśnie z nich w życiu jesteś najbardziej dumny?
Prywatnie jestem najbardziej dumny z mojego syna i żony, z tego, że udało nam się stworzyć fajną rodzinę. Zawodowo - jestem dumny z tego, że połączyłem pasję z pracą i cały czas się rozwijam.
Czy w swojej karierze miałeś momenty zwątpienia?
Miałem taki moment na studiach. Studia medyczne są tak skonstruowane, że przez pierwsze 3 lata nie ma się kontaktu z pacjentem. To jest sucha wiedza - takie elementy układanki, które dopiero od 3. - 4. roku, łączą się w całość. Na pierwszym roku, przed sesją letnią, powiedziałem więc sobie: Jak zdam, to zostaję, jak nie - szukam czegoś innego.
W tym samym czasie trafiłem do koła naukowego, w którym poczułem, że chirurgia plastyczna to jest to. Poczucie to pozostało do dziś.
A zanim poszedłeś na medycynę, planowałeś karierę w tej dziedzinie?
W szkole średniej wszyscy koledzy wybierali się na Politechnikę, a ja myślałem, żeby zająć się informatyką, bo z matematyki i fizyki szło mi całkiem nieźle, a wtedy - w latach 90-tych, Informatyka była bardzo modnym kierunkiem. Przyszła jednak taka chwila refleksji, że pisanie programów komputerowych może i jest fajne i atrakcyjne finansowo, ale po kilku latach na pewno by mi się znudziło. Nie potrafiłbym usiedzieć przy biurku. Wtedy pomyślałem o medycynie. O medycynie jako o przygodzie. Uznałem, że to będzie dla mnie lepsze.
Co zawodowo chciałbyś jeszcze osiągnąć?
W karierze naukowej chciałbym zrobić doktorat, habilitację i zacząć wprowadzać osiągnięcia medycyny regeneracyjnej do różnych dziedzin. Fajnie by było stworzyć zakład naukowy albo pododdział, który będzie się tym zajmował.
W chirurgii plastycznej, chciałbym zająć się głównie chirurgią twarzy, bo jest dla mnie najciekawsza i najbardziej wpływa na człowieka. Zmienia ludzi - nie tylko ich wygląd, ale i charakter. Pacjenci po operacji odzyskują pewność siebie, bo twarz jest najważniejsza w pierwszym kontakcie z drugim człowiekiem. Poza tym chirurgia twarzy jest bardzo wymagająca i nie jest nudna. Każdy pacjent jest inny, to duże pole do własnej kreatywności.
A istnieje coś takiego, co jest szczytem Twoich marzeń?
Mówi się, że za jednym szczytem jest kolejny. I w moim życiu tak właśnie jest. Mam trochę marzeń, kilka celów zawodowych ale nie ma wśród nich tego jednego jedynego, który wyróżniłbym spośród innych. Może to dlatego, że to największe już spełniłem.
Czy w Polsce czujesz się wolnym człowiekiem? Co ta wolność dla Ciebie oznacza?
W najprostszym rozumieniu - wolność to możliwość wyboru własnej życiowej drogi.
A czy jest coś, co w Polsce Cię ogranicza?
Głównym ograniczeniem jest brak pieniędzy na badania i opiekę zdrowotną na wysokim poziomie. Skostniałe struktury państwowe w systemie opieki zdrowotnej, brak świeżego podejścia i chęci reformowania pewnych rzeczy. I regulacje prawne wynikające z systemu kształcenia i ustaw.
Gdybyś mógł coś w Polsce zmienić, od czego byś zaczął?
Myślę, że od mentalności Polaków, która w dużej mierze jest zakorzeniona w poprzednim systemie. Powinniśmy myśleć nie tylko o sobie, ale o wspólnym dobrze. Powinniśmy współpracować, a nie konkurować. Wtedy wszystkim by się lepiej żyło. Nie byłoby takiego stresu. Myślę, że musi upłynąć kilkadziesiąt lat, żeby to się zmieniło. Żebyśmy zaczęli się wzajemnie szanować, nauczyli się sobie pomagać, nie byli zawistni, zazdrośni.
Wspominasz o tym, jak poprzedni system wpłynął na Polaków, a pamiętasz coś z tamtego okresu czy raczej znasz to z książek, filmów, opowieści?
W '89 zaczynałem szkołę podstawową, więc z PRL-u dużo nie pamiętam. Pamiętam apele w szkole, domy towarowe Wars i Sawa, sklepy Pewex, które były synonimem fajniejszego życia. Ja te czasy wspominam dobrze, bo byłem wtedy dzieckiem. Została mi z nich tylko umiejętność czytania cyrylicy, która czasem się przydaje.
A z czym kojarzy Ci się PRL? Jakie są Twoje pierwsze skojarzenia z tym hasłem?
Szara, brudna rzeczywistość. Surowe zimy, koksowniki. Naukowcy w dużych okularach i wszędzie kłęby dymu papierosowego. Czarno-biała telewizja, dwa programy. Mniejszy ruch na ulicach.
Jak Twoim zdaniem ludziom żyło się w tej szarej rzeczywistości?
Myślę, że - wbrew pozorom - trochę lżej. Nie trzeba było martwić się o mieszkanie, o to, żeby spłacić kredyt, o to, żeby dostać pracę i z niej nie wylecieć, o to, jak zaplanować urlop. Życie było prostsze. Ludzie mieli wiele rzeczy zagwarantowanych, zaplanowanych. Czas pracy był ograniczony. Rodzice mieli więc czas dla dzieci, a dzieci po szkole miały czas na grę w piłkę. To się bardzo zmieniło.
A co było wtedy trudniejsze?
Robienie zakupów było trudniejsze, wiele rzeczy trzeba było sobie zorganizować, zdobywać, bo przecież nic nie było.
Osobom wykształconym trudniej wtedy było zarabiać. Lekarze zarabiali jeszcze mniej niż teraz i musieli więcej pracować, dyżury były im przydzielane odgórnie. Trudniejszy był też wyjazd za granicę, zdobywanie tam wiedzy i utrzymywanie kontaktów. Generalnie - możliwości i jakość życia były dużo niższe.
Jak o tamtych czasach opowiadają Twoi rodzice?
Raczej pozytywnie. Mnie ten czas kojarzy się z rodziną i myślę, że im tak samo. Praca była gdzieś tam z boku, nie pochłaniała ich całkowicie. Poświęcali się sobie, wychowywaniu dzieci, organizowaniu wspólnego czasu. Wtedy jeździło się razem do ZOO, do lasu, robiło się wspólne wycieczki rowerowe, organizowało rodzinne wakacje.
Czy w związku z tym, widzisz w rodzicach tęsknotę za tamtymi czasami, tamtym systemem?
Raczej nie. Jedyna rzecz, jaką widzę to to, że wtedy mieli wspólny cel, mieli w domu dzieci, które chcieli dobrze wychować. Dziś dzieci już dawno wyfrunęły z rodzinnego gniazda. Myślę, że tego im trochę brakuje.
A czy rodzice zrobili według Ciebie karierę?
Myślę, że tak. Są spełnieni zawodowo bo robią to, co lubią i inni to doceniają.
Widzisz jakieś różnice w karierze dziś i kiedyś - w czasach młodości rodziców?
Kiedyś na pewno studiowanie i zdobywanie wiedzy było dużo trudniejsze. Dostawało się dodatkowe punkty za pochodzenie lub przynależność do partii. Często kariera była uzależniona od posiadania legitymacji partyjnej, przez co wiele zdolnych osób o prawicowych poglądach nie mogło zrobić kariery. Również przyznawanie tytułów naukowych często było uznaniowe i uzależnione od koneksji. To nie znaczy jednak wcale, że dziś jest prościej. Może straciła na znaczeniu legitymacja partyjna, ale pojawił się wyścig szczurów i towarzysząca mu agresja i niezdrowa rywalizacja. I ogromna presja społeczna, żeby więcej mieć, więcej znaczyć i żyć na coraz wyższym poziomie. To rodzi lęki, frustracje. Kiedyś chyba tak nie było.
Czy rodzice są według Ciebie ludźmi sukcesu, czy to określenie nie do końca przystaje do ich pokolenia?
Myślę, że tak. Nie tylko jeśli chodzi o obszar zawodowy czy finansowy. Odnieśli także sukces na polu rodzinnym. Stworzyli wspaniały dom, dobrze wychowali i wykształcili dzieci i myślę, że powinni być z tego dumni. Chciałbym powtórzyć ich sukces na tym polu.
A co w latach ich młodości było miarą i wartością sukcesu?
Myślę, że wykształcenie. To jest podstawowa różnica. Wtedy wykształcenie było czymś elitarnym, co wzbudzało podziw, było miarą sukcesu. Pieniądze były mniej istotne, bo wszyscy mieli mniej więcej po równo. Myślę, że fakt, że dla rodziców ważne było moje wykształcenie wynika właśnie z tamtego postrzegania sukcesu. Dla nich człowiek wykształcony był człowiekiem sukcesu. Ja też będę uczył mojego syna, że lepiej być niż mieć.
A czy rodzice zrobili wtedy coś, czego Ty byś nie zrobił?
To trudne pytanie, bo to były zupełnie inne czasy. Uważam, że przy tamtych uwarunkowaniach, w trudnej sytuacji, rodzice bardzo dobrze poradzili sobie z tym wszystkim i raczej niczego bym nie zmienił.
Czy, będąc wtedy na miejscu rodziców, zrobiłbyś coś, czego oni nie zrobili?
Rodzice swego czasu wylosowali Zieloną Kartę, mogli wyjechać do Stanów i tam legalnie pracować. Mieliśmy tam też rodzinę. Rodzice się na to jednak nie zdecydowali. Myślę, że ja mógłbym postąpić inaczej.
Czy są jakieś postacie z PRL-u, które uważasz za jakiś symbol?
Jan Paweł II i Lech Wałęsa. Są symbolami patriotyzmu i wolności. Papież był i jest dla mnie autorytetem i symbolem samych dobrych cnót. Dobroci, etyki, pracowitości, skromności i mądrości.
Zastanawiasz się czasem nad statusem ludzi, którzy kiedyś walczyli o wolność?
Tak, uważam ich za absolutnych patriotów, którzy zrobili bardzo dużo dobrego dla Polski. I myślę, że dzielenie Polaków na lepszych i gorszych patriotów, tak jak ma to ostatnio miejsce, to psucie historii i tego, co udało nam się wspólnie wypracować.
A jaki jest Twój stosunek do walki o wolność, powstań, polskiej martyrologii, męczeństwa?
Nie lubię patosu, a odpowiadając na to pytanie, trudno go uniknąć. Wzrusza mnie ludzka bezinteresowność, poświęcenie i oddanie. Wkurza mnie natomiast wykorzystywanie niektórych postaw czy tragedii narodowych do budowania dzisiejszych politycznych karier.
Wojna to potworność. Ale i piękna lekcja poczucia jedności, odwagi i bohaterstwa. Bez wątpienia najlepsza lekcja patriotyzmu.