
Już od dość długiego czasu, co piątek publikuję coś w rodzaju miejskiego cyklu. Zapraszam do rozmowy lokalnych patriotów z miast w całej Polsce i staramy się stworzyć razem mikro przewodnik, dzięki któremu będzie można poznać te miasta od podszewki, spróbować autentycznej kuchni i poznać subiektywne odczucia ich mieszkańców. Bolzano nie jest w Polsce, a w północnych Włoszech i tym razem zamiast robić wywiad z mieszkańcem, opowiem o tym miejscu sama.
REKLAMA
Bolzano to stolica Południowego Tyrolu, zupełnie niezwykłego, autonomicznego regionu w północnych Włoszech. Miasto znajduje się około 300 km od Mediolanu, w dolinie w Dolomitach. To miejsce to klimatyczno-geograficzny ewenement, zimowy raj dla narciarzy, a latem wcale nie najgorsze miejsce do wypoczynku pod palmą. Ponieważ miasta Południowego Tyrolu położone są w dobrze osłoniętych dolinach, nie ma tutaj drastycznych zmian pogody, klimat jest raczej łagodny i słoneczny (średnio aż 300 słonecznych dni w roku) dlatego dobrze czują się tutaj winogrona (winiarnie praktycznie na każdym górskim zboczu) i roślinność charakterystyczna raczej dla regionów bardziej Południowych, jak np. drzewa palmowe.
O tym regionie zaczęłam czytać jakieś trzy, czy cztery lata temu. Wtedy w kontekście lokalnej kuchni, która wydawała mi się czymś fascynującym, szczególnie zważywszy na to, że pierwszym daniem, o którym przeczytałam była zupa z siana. Specjalność znanego szefa kuchni w Gostner Schwaige, który edukował się w najlepszych restauracjach w Niemczech i Francji, żeby wrócić do swojego rodzinnego regionu i tam tworzyć świeże, zupełnie nowe smaki inspirowane lokalną tradycją. Zaciekawiło mnie to miejsce, dlatego kiedy pojawiła się okazja, wybrałam się do Południowego Tyrolu, żeby spędzić przedłużony weekend w Bolzano i okolicach.
Mumia Ötzi i bakaliowe bułeczki
W samym Bolzano mieliśmy po prostu wynajęty hotel. Bardzo zresztą przyjemny, z uroczym ogrodem. To dobrze skomunikowane miasto, z którego łatwo dotrzeć we wszystkie najbardziej interesujące okolice. Największe wrażenie cały czas robiły na mnie góry wyglądające znad i spomiędzy kamieniczek. Miasto jest w całości nimi otoczone. To trochę niesamowite wrażenie dla takiego mieszczucha jak ja.
W samym Bolzano mieliśmy po prostu wynajęty hotel. Bardzo zresztą przyjemny, z uroczym ogrodem. To dobrze skomunikowane miasto, z którego łatwo dotrzeć we wszystkie najbardziej interesujące okolice. Największe wrażenie cały czas robiły na mnie góry wyglądające znad i spomiędzy kamieniczek. Miasto jest w całości nimi otoczone. To trochę niesamowite wrażenie dla takiego mieszczucha jak ja.
Jest też tutaj pełno ciekawych sklepików i uroczych kawiarni. Architektura w Bolzano jest bardzo ładna - przeważają proste, kolorowe kamieniczki. Nic specjalnego, jednak ogólny poziom miejskiej estetyki jest na bardzo wysokim poziomie. Nie ma tutaj paskudnych szyldów, wielkich reklam. Przestrzeń jest czysta, niczym niezaśmiecona, chociaż Bolzano to miasto typowo kupieckie, które nie zapomniało o swoich tradycjach.
Jeżeli ktoś lubi ten sport, to będzie mógł całymi dniami biegać po sklepach. Można tutaj znaleźć zarówno sieciówki, jak i kompletnie niszowe butiki prowadzone przez lokalnych projektantów. Ja świetnie wspominam perfumerię Thaler, w której oprócz popularnych na całym świecie zapachów, można było kupić te wykonywane lokalnie, a także zupełnie niszowe zapachy. Pyszne bakaliowe bułeczki można było nabyć za kilkanaście centów przy ulicznych stanowiskach z wypiekami. Zdążyłam się w nich zakochać w ciągu trzech dni i tęsknię do dziś.
Jednym z najważniejszych punktów w mieście jest Muzeum Archeologiczne, w którym znajduje się lodowy Ötzi, ochrzczony tym imieniem przez tyrolskich badaczy. Ciało nieszczęśnika zmarłego około pięć tysięcy lat temu w tyrolskich górach zostało zakonserwowane przez mróz i lód. Badacze byli więc spokojnie w stanie ustalić przyczynę jego śmierci i ustalić, co jeszcze przed śmiercią zjadł Ötzi. Muzeum, w którym znajduje się i jest badana mumia, zostało świetnie zaprojektowane i jest dobrze prowadzone, a więc nawet ci, którzy raczej nie spędzają wielu godzin oglądając dokumenty na Discovery, będą zaciekawieni.
Weganka w Południowym Tyrolu
Zawsze uważałam, że miejsca najlepiej poznawać poprzez kuchnię (dlatego odwiedziliśmy tylko jedno muzeum i chyba 9 restauracji). Teraz miałam jednak nieco utrudnione zadanie ze względu na dietę. Od dłuższego czasu nie jem w ogóle mięsa i staram się odżywiać w oparciu wyłącznie o produkty roślinne. Weganizm raczej nie jest zbyt popularnym wyborem mieszkańców i odwiedzających region turystów, dlatego dla szefów kuchni byłam raczej sporym wyzwaniem.
Zawsze uważałam, że miejsca najlepiej poznawać poprzez kuchnię (dlatego odwiedziliśmy tylko jedno muzeum i chyba 9 restauracji). Teraz miałam jednak nieco utrudnione zadanie ze względu na dietę. Od dłuższego czasu nie jem w ogóle mięsa i staram się odżywiać w oparciu wyłącznie o produkty roślinne. Weganizm raczej nie jest zbyt popularnym wyborem mieszkańców i odwiedzających region turystów, dlatego dla szefów kuchni byłam raczej sporym wyzwaniem.
Na szczęście wszyscy byli bardzo uprzejmi i otwarci, a kompromisowych wegetariańskich pozycji w menu było sporo. Jeżeli więc nie narzuciliście sobie takich jedzeniowych ograniczeń jak ja, będziecie się tutaj wynosić na kulinarne wyżyny, pamiętajcie jednak, żeby nie tylko dużo jeść, ale także dużo chodzić, bo tutejsza kuchnia nie należy do najlżejszych.
Specjalnością regionu jest tutaj bowiem specjalnie wędzona i przygotowywana wędlina z udźca wieprzowego „speck”, używa się także sporo parmezanu i kremowego, bardzo delikatnego sera burrata, a większość lokalnych sosów jest oparta na maśle. Już jednak w pierwszym miejscu, które odwiedziliśmy - prostej restauracji Fishbanke prowadzonej przez lokalnego artystę - udało mi się zjeść pyszną bruschettę w uroczym klimacie. Restauracja jest skupiona wokół długiego baru, który jest osłonięty od słońca dziesiątkami przeróżnych parasolek i w zasadzie, gdyby nie ciekawość i wcześniej umówiony przewodnik, pewnie spędzilibyśmy tam czas aż do wieczora.
Wegańskie dania były przyrządzone po prostu ze świeżych, sezonowych warzyw, makaronu i grzybów. Wszystko było bardzo dobrze przyprawione lokalnymi, górskimi ziołami i mądrze skomponowane. Wegetariańskie i mięsne specjalności recenzowali dla mnie moi towarzysze.
Jedną z najpyszniejszych specjalności regionu okazały się być ziemniaczane poduszeczki, przypominające trochę gnochchi, z farszem z lokalnego sera i sosem ze świeżą, ciętą truflą, a także pierożki schlutzkrapfen ze szpinakiem i ricottą w maślano-ziołowym sosie, które podano do stołu w restauracji Grand Hotel Laurin.
Widok na Merano
Szczególnie ambitnie podeszli do zadania w kuchni hotelu Miramonti Boutique Hotel. Jedzenie było bardzo proste, ale świetnie przygotowane i podane w genialnej atmosferze. Główną zaletą tego miejsca była jednak fantastyczna lokalizacja.
Szczególnie ambitnie podeszli do zadania w kuchni hotelu Miramonti Boutique Hotel. Jedzenie było bardzo proste, ale świetnie przygotowane i podane w genialnej atmosferze. Główną zaletą tego miejsca była jednak fantastyczna lokalizacja.
Trzeba było spędzić godzinę w samochodzie, wjeżdżając po górskich serpentynach, żeby dotrzeć na miejsce, ale widok rozciągający się z tarasów i prawie w całości przeszklonej restauracji był spektakularny. Szczerze zazdrościłam gościom tego hotelu, którzy mogli codziennie rano budzić się oglądając górską panoramę i z góry patrzeć na kolejne, bardzo urocze miasteczko uzdrowiskowe Merano, przez które przepływa turkusowa rzeka, a jedną z największych, miejskich atrakcji jest kompleks basenów wypełnionych wodą termalną pochodzącą z gór. Do Term w Merano zajrzeliśmy na kilka godzin relaksu po długim spacerze w Ogrodzie Botanicznym Trauttsmandorff.
Przydzielony przewodnik Klaus opowiadał w bardzo romantyczny sposób o swojej pracy, roślinach w ogrodzie i terapeutycznym wpływie natury na zdrowie człowieka. Zgodziliśmy się z nim już chyba po kwadransie, zupełnie wyciszeni i zachwyceni widokami i zapachami kwiatów.
Jazz festival na Sassolungo
Ostatniego dnia wybraliśmy się w góry, żeby wziąć udział w jednym z najdziwniejszych koncertów, jakie kiedykolwiek widziałam. Na szlaku na górze Sassolungo odbywał się regularny koncert jazzowy. Muzycy przygrywali amatorom wspinaczki górskiej, którzy wisieli przypięci do ściany. Kosmos, przedziwnie rozchodzące się po dolinach dźwięki połamanego jazzu. Deszcz, wiatr, 10 stopni i chmury dosłownie kilka metrów nad głowami. Wszyscy w skupieniu oglądali wyczyny nie muzyków, a zawieszonych na skałach wspinaczy. Muzycy zdawali się improwizować pod ich wyczyny.
Ostatniego dnia wybraliśmy się w góry, żeby wziąć udział w jednym z najdziwniejszych koncertów, jakie kiedykolwiek widziałam. Na szlaku na górze Sassolungo odbywał się regularny koncert jazzowy. Muzycy przygrywali amatorom wspinaczki górskiej, którzy wisieli przypięci do ściany. Kosmos, przedziwnie rozchodzące się po dolinach dźwięki połamanego jazzu. Deszcz, wiatr, 10 stopni i chmury dosłownie kilka metrów nad głowami. Wszyscy w skupieniu oglądali wyczyny nie muzyków, a zawieszonych na skałach wspinaczy. Muzycy zdawali się improwizować pod ich wyczyny.
To wydarzenie to część corocznego festiwalu, którzy odbywa się w Południowym Tyrolu dwa razy w roku, w sezonie letnim i zimowym. Jak widać, organizatorzy festiwalu decydują się na rozwiązania zupełnie nieszablonowe i chyba właśnie z tego powodu to wydarzenie jest tak popularne.
Bardziej włosko, czy niemiecko?
W regionie mieszkańcy porozumiewają się lokalnym dialektem, który momentami ma włoską melodię, ale większość słów pochodzi jednak z niemieckiego. Podobno dość łatwo jest ich zrozumieć Niemcom pochodzącym np. z Monachium, jednak już w Berlinie ich język staje się dla mieszkańców problematyczny. Dla mnie komunikacja nie okazała się problemem w żadnym momencie. Ponieważ region jest jednak nastawiony na przyjezdnych (szczególnie podobno w sezonie zimowym, narciarskim) wszyscy w miarę sprawnie posługują się angielskim.
W regionie mieszkańcy porozumiewają się lokalnym dialektem, który momentami ma włoską melodię, ale większość słów pochodzi jednak z niemieckiego. Podobno dość łatwo jest ich zrozumieć Niemcom pochodzącym np. z Monachium, jednak już w Berlinie ich język staje się dla mieszkańców problematyczny. Dla mnie komunikacja nie okazała się problemem w żadnym momencie. Ponieważ region jest jednak nastawiony na przyjezdnych (szczególnie podobno w sezonie zimowym, narciarskim) wszyscy w miarę sprawnie posługują się angielskim.
Południowy Tyrol będzie bardzo dobrym pomysłem na urlop dla osób, które lubią wypoczywać na poziomie. Lokalne wina nie pozostawiają nic do życzenia, uprzejmość ludzi jest zupełnie niewłoska. Kupić można tutaj espresso jak w każdym włoskim barze, ale bez przepychanek i krzyków. Nie słychać ani klaksonów, ani głośnych kłótni, a jedynie wesoły kawiarniany gwar. To sprawia, że ludzie zastanawiają się, czy Południowy Tyrol jest bardziej włoski, czy jednak austriacki, na co wskazywałaby lokalna historia i kultura. Tyrolczycy jednak nie identyfikują się z żadną z nacji, są po prostu z Południowego Tyrolu.
Najłatwiej dotrzeć tutaj z lotniska w Monachium lub w Mediolanie. Polujcie na tańsze bilety i wpadajcie na knedle :) Lepsze zdjęcia na pewno znajdziecie na podlinkowanych stronach.
