– Kiedy czytam lwią część tak zwanej "współczesnej polskiej prozy", niewiele mnie rusza. Głównie dlatego "(niepotrzebne skreślić)" napisałem – mówi Wojtek Engelking. I już to zdanie wystarczy, żeby go nie lubić. Bo jest bardzo młody i bardzo utalentowany. I dobrze o tym wie. W dodatku prawdopodobnie, zanim napisał swoją pierwszą powieść, przeczytał więcej książek niż ludzie o trzy dekady od niego starsi. Engelkinga można nie lubić, ale jego "(niepotrzebne skreślić)" przeczytać trzeba. Głównie po to, żeby przejrzeć na oczy, zanim będzie za późno.
Jest koszmarna Weronisia, która żyje na koszt matki-sprzątaczki, jest złakniony lepszego modelu ajfona Wiktor, jest chciwa Beata, nowoczesne wcielenie Dulskiej. Jest groteskowo, ale bardziej przerażasz niż śmieszysz, głównie dlatego, że w "niepotrzebne skreślić" można się przejrzeć...
Cóż, jak pisał Czechow: nic nie jest tak śmieszne jak nieszczęście. Natomiast jeśli chodzi o przeglądanie się, nie do końca się zgodzę, bo "(niepotrzebne skreślić)" nigdy nie aspirowało do bycia powieścią stricte realistyczną: to jest raczej książka uklejona z wyobrażeń Polaków. Kiedy robiłem research, zamykałem się na forach internetowych i czytałem, jak ludzie sobie rozmaite rzeczy wyobrażają, o jakich rzeczach marzą. Fascynująca, choć przerażająca lektura.
Camus pisał natomiast, że w chwilach nieszczęścia człowiek oswaja się z prawdą. Jaka ta prawda o nas – ta po części wyobrażona, niech będzie – jest dzisiaj?
Jeśli miałbym powiedzieć, jaka jest ta prawda, z którą w chwili nieszczęścia oswajają się opisani w "(niepotrzebne skreślić)", to jest to prawda o kompletnym niezakorzenieniu współczesnych Polaków, szukaniu powierzchni, na której mogliby pewnie stanąć - i zauważeniu, że takiej powierzchni nie ma. Bo nie jest nią ani jakieś dziwne rojenie o własnej przynależności zglobalizowanego świata, w którym ogromną rolę odgrywa klasa średnia, ani przynależność do przaśnej Polski B. Jesteśmy pomiędzy, w środku jakiegoś dużego projektu emancypacyjnego i bez żadnej pewności, w którą stronę ten projekt zmierza.
Kiedy taki projekt zaczął się w XIX wieku, Ortega y Gasset pisał – i miał rację – o buncie mas. Twoi bohaterowie, część masy na umowach śmieciowych, z szybkimi pożyczkami, buntować się nie zamierza, tylko coraz bardziej gnuśnieje. I tu widzę to lustro, o które pytałam na początku.
Człowiek masowy to rzeczywiście istotna dla tej książki kategoria: Ortega definiował go jako tego, który nie potrzebuje żadnego zewnętrznego odwołania, by wypowiedzieć swoje zdanie na jakiś temat, polega całkowicie na sobie i nie czuje żadnej potrzeby samodoskonalenia. Internet, jak go widzę w "(niepotrzebne skreślić)", człowieka masowego usprawiedliwił, bo pokazał mu, ilu jest takich, jak on. Można mówić, komentować, ile trzeba, jak najgłupiej, jak najwięcej trollować.
Jeśli zaś chodzi o lustro, bardzo jednak wątpię w to, żeby ktokolwiek wziął "(niepotrzebne skreślić)" do siebie, lektura będzie się raczej odbywała na poziomie - ojej, jakie śmieszne, brzydkie postaci, przecież to nie ja, ja jestem lepszy. O tyle to zabawne, że czytało tę książkę kilka osób, które są w niej - mniej lub bardziej dyskretnie - sportretowane. I bardzo głośno śmiały się z samych siebie.
Ty też przemawiasz z wysokiego stołka elitarysty. Choć trzeba przyznać, że takiego, który wydaje się mieć podejrzanie socjalistycznie poglądy: bolą Cię nierówności społeczne? Pora się ogarnąć, zatrzymać, zrobić rachunek sumienia zza korporacyjnego biurka i samobiczować?
Powiedziałbym, że boli mnie ich niedostrzeganie, ale to byłby ślepy strzał, od półtora roku mniej więcej nierówności społeczne w Polsce są jednym z ulubionych medialnych tematów, który znakomicie grzeje czytelników. Boli mnie więc coś zupełnie innego, czyli narracja a la Korwin: twierdzenie, że za własne społeczne usytuowanie ponosi się samemu winę, bo przecież bycie biednym oznacza bycie winnym za tę biedę. Tymczasem we współczesnej Polsce tak nie jest, co w "(niepotrzebne skreślić)" chcę pokazać: pozycję społeczną na ogół dziedziczy się u nas po rodzicach. W moim pokoleniu, czyli pierwszym pokoleniu urodzonym po 1989 r. jest to coraz mocniej widoczne. Nie ma w tym nic złego, więcej: jako społeczna reprodukcja jest to nawet, w zdrowym stopniu, pożądane. Ale sposób, w jaki Polacy się z tym problemem załatwiają, pokazuje, że nie jesteśmy na to przygotowani.
Narracja neoliberalna zawiodła, ale wróćmy do elitarności: Ty swoją kulturę literacką też masz z domu.
I bardzo się z tego cieszę, bo dorastając w inteligenckim domu, mogłem przejść mniej lub bardziej klasyczne wychowanie tego, którego Leo Strauss nazywał "idealnym księciem", a potem zauważyć, jak z jednej strony jest to bardzo przydatne, a z drugiej – jak bardzo przeszkadza to w pisaniu dla masowego odbiorcy.
Masz 21 lat, wczesny debiut. Będą Cię pytać: a tata nie pomógł?
Kiedy jeden z moich znajomych udostępnił na swoim Facebooku info o powieści, pierwszy komentarz gościa, którego kompletnie nie znam, brzmiał: „syn?”. No więc odpisuję, a i owszem, syn. Komentarz kolejny „to pewnie dostaniesz jakąś nagrodę”. Daj panie Boże. Kończąc ten temat: nie, nie pomógł, a "(niepotrzebne skreślić)" napisał Wojciech Engelking, a nie syn znanego tłumacza. We Francji nikt nie miał podobnego problemu z debiutem Justine Levy - córki filozofa i celebryty Bernarda Henri-Levy'ego. Chcę być oceniany jako ja, a nie jako syn swojego ojca.
Mówiliśmy o masie, której żywiołem jest internet. Czyli w dużej mierze: memy, szerowanie, lajki, bełkot. Internauci umieją czytać powieści?
Nie klasyczne. Internet, są na to nawet badania neurologów, zmienił strukturę ludzkiego mózgu, zdywersyfikował koncentrację. Konia z rzędem temu, kto po całym dniu funkcjonowania między Facebookiem, Twitterem i Kwejkiem będzie się potrafił skupić na "Wojnie i pokoju". W filmie Krzysztofa Skoniecznego "Hardkor Disko" jest taka ładna scena, w której grupka bohaterów zastanawia się, dlaczego dziś młodzi ludzie nie chodzą do teatru. I wtedy jeden mówi: bo oczekują czegoś zupełnie innego, bo są przyzwyczajeni do tego, że co chwila mają nowe wrażenia, że co chwila, cytuję, "coś ich dojebie". I dzisiaj literatura też musi "dojebać", żeby dotrzeć do czytelnika.
Literatura zawsze miała taką funkcję. Tylko na miarę czasów.
Ale kiedy czytam lwią część tak zwanej "współczesnej polskiej prozy" niewiele mnie w ten sposób porusza. Głównie dlatego "(niepotrzebne skreślić)" napisałem, bo większość książek o współczesnej Polsce mnie nudziła, nie znajdywałem tam niczego, co mogłoby sprawić, że wstanę i się nie zgodzę. Czytam, czytam i równie dobrze mógłbym nie czytać o babci pewnego wyrafinowanego pana w surducie z lumpeksu albo o fascynujących przypadkach lokatorów kamienicy na Grochowie. A to jest samoskazywanie się literatury na nieistotność.
Witkowski nie rusza? Masłowska? Pilch? Nic a nic? Obrażą się na Ciebie, że zarzucasz im miałkość.
A rusza? Bez nabożności, ale i bez silenia się na bezczelność: Pilch od lat pisze jedną i tę samą książkę. Masłowska czasów "Kochanie, zabiłam nasze koty" rusza dramatami i publicystyką, a nie prozą, Witkowski – i to jest fascynujące przekroczenie literatury – rusza budowaniem samego siebie jako produktu, także produktu literackiego.
Ale frazę cała trójka ma genialną.
Fraza, stylizacja, styl – to bywa bardzo przyjemne: tyle, że nie widzę zadania literatury dzisiaj jako prostego dawania przyjemności ładnym ułożeniem słów. Literatura to nie jest odpoczynek, nie jest tak, że siadasz z książką wieczorem na kanapie, otwierasz butelkę wina i z zapasem papierosów spędzasz kilka godzin w fikcyjnym świecie, a potem mówisz: och, ale mi było przyjemnie. Jeśli miałbym kogoś zachęcić do czytania „(niepotrzebne skreślić)”, to zacytowałbym Hanekego, który przed premierą któregoś ze swoich filmów wyszedł na scenę i dobrodusznie zwrócił się do widowni: "Życzę państwu bardzo nieprzyjemnego wieczoru".
Co zaś do polskiego podwórka, to mam wrażenie, że tak zwana proza wysokoartystyczna – inaczej niż chociażby polskie kryminały – często kompletnie nie potrafi opowiadać, zasadza się na frazie, na ładnym, dobrze brzmiącym zdaniu. W tym nie ma żadnej historii, żadnej intrygi, żadnego dowcipu, żadnego bigla: dlatego to bywa nudne.
Czyli przed Engelkingiem literatura dzieliła się na źle napisaną, ale dobrze opowiedzianą i na dobrze napisaną, ale za to słabo opowiedzianą? Bluźnisz.
Po prostu dostrzegam, że powoli następuje w polskiej prozie przesilenie tego, co zapoczątkowała ponad dekadę temu Masłowska, czyli tego, że pisarz dawał się porwać językowi. Jest potrzeba historii, opowieści. A z biedy i nierówności społecznych rodzą się mocne, dobre historie.
Takie książki, jak "(niepotrzebne...)" biorą się ze złości. Na co?
Właśnie na tę niepewność emancypacji. Przykład z wczoraj, kiedy pół Facebooka zdenerwowało się, że w pewnym miejscu w Warszawie stanie Biedronka. Z jednej strony bardzo nas denerwuje, że w centrum miasta nagle pojawia się ten supermarket – bo czemu nie setna klubokawiarnia? czemu nie galeria sztuki? czemu nie klub "Krytyki Politycznej"? – z drugiej wszyscy robimy w niej zakupy.
Wiesz czemu? Bo dla klasy średniej, także tej aspirującej, zakupy w biedaszopach to przejaw normalności, udowadnianie samym sobie, że nie stracili dystansu.
To jest ta nowa klasa średnia. Opowiem ci zabawną rzecz o starej. Spotykałem się kiedyś z dziewczyną, której rodzice po dużej prosperity w latach 90. i wczesnych dwutysięcznych nagle zbiednieli, więc zaczęli robić zakupy w Lidlu. Nic wstydliwego, normalna sprawa. Tyle, że potem na spotkaniach dla znajomych w salonie podmiejskiego dworku bardzo głośno krzyczeli, że to straszne, że niedaleko zlikwidowali Almę i postawili Biedrę.
Rodzaj ludzi, którzy podobnie jak rodzice Wiktora "służbę trzymają krótko"?
Jak najbardziej, czyli jeszcze z resentymentami szlachecko-folwarcznymi, by – jak u Gombrowicza – być dobrze widzianym przez chama swego. Chama, który jest chamem tylko dlatego, że jest biedniejszy, co nie oznacza, że my sami jesteśmy bogaci. Jesteśmy bogatsi, więc będziemy upodlać się przed jeszcze bogatszymi i upodlać słabszych od nas.
Czyli kompleksy. Stąd wyścig o nowy model "ajfona" i latte z większą pianką?
Tak, ale to jest właśnie o tyle zabawne, że te kompleksy trzeba dzisiaj podbudować nie tylko tym, co się samemu osiąga, ale też tym, co osiągnęli rodzice, pokazać się trochę jako dziedzic - stąd jedna z postaci płaci rodzicom ze wsi, żeby się nie pokazywali w Warszawie.
Becia. Tę bohaterkę, podobnie jak Weronisię, czytelnik ma ochotę bić i patrzeć, czy równo puchnie.
Jasne, postaci z tej książki się nie lubi. Ja jednak przyznaję wprost, że każda z ich mniej lub bardziej denerwujących cech to jest coś, co we mnie mocno tkwi.
O nie, mamę Weronisi czytelnik lubi, a i Wiktora, przy pewnej dozie wysiłku, można zrozumieć.
Mama Weronisi to jest nieskończona, niewyobrażalna miłość. Natomiast Wiktor - on jest groteskowy, przedstawiciel pokolenia chłopców wychowanych na filmach porno, który bardzo zastanawia się, jak tu być prawdziwym mężczyzną, gdy się nie ma hajsu.
Masz 21 lat. Nie możesz wiedzieć niektórych rzeczy, więc skąd wiesz?
Jakich?
Nie pytam na płaszczyźnie intelektualnej, pytam o emocje, o miłość, o seks, o relację matka-córka...
Na ile emocje w tej książce są moimi emocjami i wiążą się z własnymi przeżyciami, zostawmy - jest to faktycznie bardzo mocno osobista powieść, ale czytelnik nie musi wiedzieć, co w "(niepotrzebne skreślić)" wzięło się ze mnie, choć wzięło się sporo. Był to rodzaj terapii. I tyle, bo dla finalnego produktu nie ma to większego znaczenia. Finalny produkt to powieść, która ma bawić i przerażać. I, jak sądzę, robi to.
Premiera "(niepotrzebne skreślić)" Wojciecha Engelkinga już 24-go września 2014.