Marek Goliszewski po aferze nie będzie doktorem. UW nie da mu tytułu, ale patologie na uczelniach pozostaną
Marek Goliszewski po aferze nie będzie doktorem. UW nie da mu tytułu, ale patologie na uczelniach pozostaną Fot. Adam Kozak / Agencja Gazeta
Reklama.
Na nadanie Goliszewskiemu stopnia doktora nie zgodziła się Rada Wydziału Zarządzania UW. Co prawda, jak pisze TVN24, w 99 proc. przypadków decyzja Rady to tylko formalność – wystarczy jej informacja, że doktorant zdał egzaminy i obronił dysertację. Prezes BCC tak potraktowany być nie mógł.
Afera Goliszewskiego
Wszystko przez słynny doktorat, pod adresem którego było wiele zarzutów. Część dotyczyła techniki i treści pracy – tutaj jednak opinie są podzielone. Niektórzy twierdzą, że doktorat „nie spełniał podstawowych wymogów pracy naukowej”, ale już wybitny socjolog prof. Henryk Domański stwierdził w rozmowie z „Wyborczą”, że praca od strony formalnej „jest do zaakceptowania”.
Prof. Henryk Domański

To w dużym stopniu kompilacja analiz formułowanych przez innych, nie pokazuje, na ile to, co robi autor, jest ważne i oryginalne. To publicystyczna refleksja na tróję. Niemniej takich doktoratów jest sporo. Goliszewski nie jest wyjątkiem.

O ile więc samej pracy można było bronić, to już formy prowadzenia przewodu doktorskiego i obrony – niezbyt. Okazało się bowiem, że doktorat recenzowali koledzy Marka Goliszewskiego, w tym współzałożyciel BCC prof. Andrzej Zawiślański, który jednocześnie był promotorem pracy. To właśnie „kolesiostwo” położyło największy cień na doktorskim tytule – i teraz prezesa BCC trzeba było za to ukarać.
Byle pozbyć się rozgłosu
Ze słusznością takiej decyzji trudno się nie zgodzić, ale jednocześnie trudno też nie odnieść wrażenia, że Rada Wydziału Zarządzania UW zrobiła tak po prostu pod naciskiem opinii publicznej. Goliszewskiemu po prostu nie można było nadać tytułu doktorskiego, bo skandal ciągnąłby się i za nim, i za uczelnią przez kolejne miesiące.
Oburzeni będą zadowoleni, a „winny” poniesie karę, choć jego winy jest w tym najmniej – co przyznała w wywiadzie dla „GW” nawet prof. Grażyna Skąpska, szefowa Zespołu do spraw Dobrych Praktyk Akademickich. Jak wskazuje Skąpska, wina leży tu po stronie wydziału, który w ogóle dopuścił do całej sytuacji.
Jednocześnie jednak patologie na polskich uczelniach, również tych państwowych, mają się bardzo dobrze – rodziny i koledzy przepychają się wzajemnie na stanowiska doktorów czy nawet profesorów. Tyle, że o nich tak głośno się nie mówi, więc kar nie ma. Fakt, że teraz Marek Goliszewski nie dopisze sobie przez nazwiskiem „dr”, tego nie zmieni. Wręcz przeciwnie – im ciszej o sprawie będzie, tym szybciej o niej zapomnimy.
Doktorat u taty? Jasne!
W Bydgoszczy z kolei w październiku doktoratu bronił Marek Waskan. Swoją pracę pisał w Instytucie Nauk Politycznych Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego. Szefem Instytutu jest... prof. Jan Waskan, ojciec Marka. Promotorem pracy był zaś prof. Adam Sudoł, formalnie podwładny prof. Waskana, nieformalnie - według "Gazety Pomorskiej" - kolega profesora.
Jak podkreśla „Pomorska”, która ujawniła sprawę, tematyka pracy Waskana juniora jest zbieżna z dziedziną, którą zajmuje się jego ojciec. Sam profesor jednak problemu w tym nie widzi. Podobnie wypowiadali się dla „GP” także recenzenci pracy i jej promotor.
logo
Prof. Jan Waskan nie widział nic złego w tym, że jego syn doktoryzował się w Instytucie, którego prof. jest szefem. Wykłada do dziś Fot. zrzut ze strony Uniwersytetu Jana Kazimierza / http://bit.ly/1FYJKUN
O tym, że niedługo taka sytuacja nie będzie możliwa, bo zabroni jej znowelizowana ustawa, prof. Waskan już nie wspomina. Jego syn doktoryzował się więc jeszcze, gdy od strony formalnej wszystko było w porządku. Zupełnie tak jak Goliszewski. O sprawie nie było jednak zbyt głośno, bo przecież klan Waskanów nie stoi na czele BCC.
Etat tylko dla kolegów
Niestety, koneksje rodzinne i znajomości to powszechna problem polskich uczelni. Jak opowiadała nam anonimowo pewna doktorantka, uczelnia nie chciała dać jej nawet 1/4 etatu na wydziale, bo „uczelni na to nie stać”. Dwa tygodnie później pełny etat otrzymał znajomy promotora doktorantki.
Anonimowa doktorantka o patologiach

Jeśli syn profesora studiuje to samo co ojciec to wiadomo, że bez problemu dostanie się na studia doktoranckie, a potem znajdzie się dla niego jakieś miejsce na uczelnianej liście płac. No i będzie wynagrodzenie dostawał w terminie. Ja czekałam na pieniądze po trzy-cztery miesiące - opowiadała rozczarowana była doktorantka.

Kiepska praca? Żaden problem, kolego
Niczym karygodnym najwyraźniej nie jest też przepychanie kiepskich doktoratów i doktorantów. We wpisie na swoim blogu wspomina o tym Edwin Bendyk, publicysta „Polityki” i popularyzator nauki. Jak stwierdza, „podobnych anegdot każdy, kto zajmuje się nauką, pewno mógłby trochę przytoczyć”.
Edwin Bendyk

W czasie, gdy odebrałem informację o decyzji Rady Wydziału Zarządzania, rozmawiałem o procesie habilitacyjnym prowadzonym na jednej z wiodących polskich uczelni (niestety, rozmowa miała charakter prywatny, nie mogę podzielić się szczegółami). W każdym razie habilitacja niespełniająca podstawowych kryteriów uzyskała trzy pozytywne recenzje i tylko jedną negatywną. Autor tejże spotkał się co najmniej ze zdziwieniem kolegów – takich rzeczy w dobrym towarzystwie się nie robi.

Koneksje rządzą uczelniami
A to i tak drobne patologie w porównaniu z sytuacją na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim, opisaną przez „Tygodnik Powszechny”. Na Wydziale Sztuki akurat pracy licencjackiej bronił jeden ze studentów. W komisji znajdowali się: promotor, profesor O. i recenzentka pracy, żona O. Problem polegał na tym, że O. to rodzice broniącego się studenta. Który egzamin oczywiście zdał.
Jak się okazało, był to tylko wierzchołek góry lodowej patologii stworzonej przez familię O. Według studentów, profesor, jego żona i ich dwóch synów, rządzili Wydziałem Sztuki. Jak relacjonował jeden z przełożonych profesora, O. potrafił nawet zamawiać sprzęt i oprogramowanie komputerowe bez wiedzy zwierzchników, a wszystkiemu towarzyszyły - - dowodził „Tygodnik” - niejasne finanse. Gdy zaś O. został zapytany o rozliczenia, wpadł we wściekłość i omal nie pobił swojego przełożonego. W aferze pojawiały się również wątki niezbyt etycznych obron prac, na różnych poziomach naukowych.
Plagiaty i fałszerstwa to już norma
Oprócz przepychania studentów czy doktorantów na podstawie znajomości, nawet jeśli osiągają mierne wyniki naukowe, powszechne są plagiaty w pracach, również tych doktorskich, a nawet profesorskich. I nie jest to też nic nowego.
Jak opowiadał w wywiadzie dla naTemat Marek Wroński, słynny tropiciel naukowej nieuczciwości, były dziekan Wydziału Prawa na Uniwersytecie Gdańskim napisał dużą część swojej znanej książki w taki sposób, że polecił najzdolniejszym uczniom znającym angielski, by pisali pracę magisterską na zadany temat. Potem zebrał obszerne fragmenty ich prac i umieścił w książce pod swoim nazwiskiem.
Plagiaty to zresztą problem nie tylko Polski – w Niemczech było już kilka afer, gdzie politycy wysokiego szczebla, np. ministrowie, tracili stanowiska gdy wychodziło na jaw, że ich praca doktorska to plagiat.
logo
Marek Wroński tropi nieuczciwość w polskiej nauce. Opowiadał o tym w [url=http://natemat.pl/73017,marek-wronski-lowca-plagiatow-naukowiec-ktory-walczy-z-nieuczciwoscia-we-wlasnym-srodowisku]wywiadzie dla naTemat[/url] Fot. M.Michalak/AG
Inny profesor z Bydgoszczy poszedł jeszcze dalej w 1999 roku. Chcąc uzyskać poważanie, sfabrykował recenzję swojej książki profesorskiej. Pod fałszywą recenzją podpisał się jako amerykański naukowiec polskiego pochodzenia, liczył nawet na nagrodę od ministra nauki.
Co zrobi z tym rząd?
Przy takich przypadkach afera Goliszewskiego wydaje się wręcz śmiesznie mała. Ale to ona była wystarczająco medialna, by naprawdę zwrócić uwagę na problem. Skłoniło to też rząd do zastanowienia się jak poprawić tę sytuację. Póki co jednak nie widać, by ministerstwo nauki intensywnie myślało nad odpowiednimi rozwiązaniami. Prof. Lena Kolarska-Bobińska zapowiedziała tylko w rozmowie z „Polityką”, że powołana zostanie specjalna jednostka zajmująca się uczelnianymi patologiami.
Prof. Lena Kolarska-Bobińska, minister nauki

Przy ministrze nauki i szkolnictwa wyższego zacznie działać konwent dyscyplinarny – rzecznicy od rozpatrywania spraw patologicznych. Dotychczas mieliśmy tylko Zespół Dobrych Praktyk – gdzie sprawę doktoratu przekazano. Wydaje się jednak, że sam Zespół jest zbyt miękki, nie ma kompetencji decyzyjnych.

Nawet jednak najlepsze mechanizmy wymyślone przez ministerstwo mogą nie wystarczyć do skończenia z nepotyzmem czy kolesiostwem w rodzimej nauce. Jak bowiem wyjaśniał we wspomnianym wywiadzie Marek Wroński, problem jest o wiele głębszy: mentalny.
Marek Wroński

Stosunki na uczelniach są bardzo zawikłane. Czasami trudno o rzetelne załatwianie spraw, czy rzetelne recenzje i opinie. Ludzie pracują ze sobą latami, co często warunkuje różne nierzetelne układy personalno – naukowe. Mam przykłady absolutnie nieprawdziwych stwierdzeń, pod którymi podpisały się świadomie uznane autorytety naukowe. Dodatkowo, bardzo zdolnych pracowników i badaczy jest niewielu. Większość naukowców jest przeciętna i stara się wspólnie bronić swoich interesów. Dlatego w walce z nierzetelnością nawet profesorowie o znacznym prestiżu są wobec takich postaw bezsilni. Środowisko milczy. Dlatego działania i pomoc mediów w nagłaśnianiu takich przypadków są tutaj kluczowe.

Dlatego też afera Goliszewskiego była jedną z najlepszych rzeczy, jaka mogła przydarzyć się polskiej nauce. Gdyby nie ona, na kwestię przepychania słabych doktorantów po znajomości nikt nie zwróciłby uwagi.
Właśnie teraz następuje kluczowy moment całej sprawy: czy środowisko i minister nauki pozwolą, żeby sprawa ucichła, czy wykorzystają chwilowe "wzmożenie", żeby chociaż spróbować zawalczyć z patologiami od lat ciągnącymi polską naukę w dół.
Na razie jednak najbardziej stanowczy jest sam Goliszewski:
Marek Goliszewski, prezes Business Centre Club

Zwyczajowa procedura wydawania dokumentu potwierdzającego stopień doktora stała się "aferą" - przedłużeniem nagonki medialnej. Przykre uczucie, ale przedsiębiorcy wiedzą, o czym mówię. Przywykli do kampanii nienawiści. Gorzej, że pod presją niemal codziennych jednostronnych publikacji ugięli się profesorowie na wydziale, który ma uczyć młodych ludzi zarządzania i mądrego podejmowania decyzji. Dla studentów to fatalna lekcja zarządzania.