
Wszystko przez słynny doktorat, pod adresem którego było wiele zarzutów. Część dotyczyła techniki i treści pracy – tutaj jednak opinie są podzielone. Niektórzy twierdzą, że doktorat „nie spełniał podstawowych wymogów pracy naukowej”, ale już wybitny socjolog prof. Henryk Domański stwierdził w rozmowie z „Wyborczą”, że praca od strony formalnej „jest do zaakceptowania”.
To w dużym stopniu kompilacja analiz formułowanych przez innych, nie pokazuje, na ile to, co robi autor, jest ważne i oryginalne. To publicystyczna refleksja na tróję. Niemniej takich doktoratów jest sporo. Goliszewski nie jest wyjątkiem.
Ze słusznością takiej decyzji trudno się nie zgodzić, ale jednocześnie trudno też nie odnieść wrażenia, że Rada Wydziału Zarządzania UW zrobiła tak po prostu pod naciskiem opinii publicznej. Goliszewskiemu po prostu nie można było nadać tytułu doktorskiego, bo skandal ciągnąłby się i za nim, i za uczelnią przez kolejne miesiące.
W Bydgoszczy z kolei w październiku doktoratu bronił Marek Waskan. Swoją pracę pisał w Instytucie Nauk Politycznych Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego. Szefem Instytutu jest... prof. Jan Waskan, ojciec Marka. Promotorem pracy był zaś prof. Adam Sudoł, formalnie podwładny prof. Waskana, nieformalnie - według "Gazety Pomorskiej" - kolega profesora.
Niestety, koneksje rodzinne i znajomości to powszechna problem polskich uczelni. Jak opowiadała nam anonimowo pewna doktorantka, uczelnia nie chciała dać jej nawet 1/4 etatu na wydziale, bo „uczelni na to nie stać”. Dwa tygodnie później pełny etat otrzymał znajomy promotora doktorantki.
Jeśli syn profesora studiuje to samo co ojciec to wiadomo, że bez problemu dostanie się na studia doktoranckie, a potem znajdzie się dla niego jakieś miejsce na uczelnianej liście płac. No i będzie wynagrodzenie dostawał w terminie. Ja czekałam na pieniądze po trzy-cztery miesiące - opowiadała rozczarowana była doktorantka.
Niczym karygodnym najwyraźniej nie jest też przepychanie kiepskich doktoratów i doktorantów. We wpisie na swoim blogu wspomina o tym Edwin Bendyk, publicysta „Polityki” i popularyzator nauki. Jak stwierdza, „podobnych anegdot każdy, kto zajmuje się nauką, pewno mógłby trochę przytoczyć”.
W czasie, gdy odebrałem informację o decyzji Rady Wydziału Zarządzania, rozmawiałem o procesie habilitacyjnym prowadzonym na jednej z wiodących polskich uczelni (niestety, rozmowa miała charakter prywatny, nie mogę podzielić się szczegółami). W każdym razie habilitacja niespełniająca podstawowych kryteriów uzyskała trzy pozytywne recenzje i tylko jedną negatywną. Autor tejże spotkał się co najmniej ze zdziwieniem kolegów – takich rzeczy w dobrym towarzystwie się nie robi.
A to i tak drobne patologie w porównaniu z sytuacją na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim, opisaną przez „Tygodnik Powszechny”. Na Wydziale Sztuki akurat pracy licencjackiej bronił jeden ze studentów. W komisji znajdowali się: promotor, profesor O. i recenzentka pracy, żona O. Problem polegał na tym, że O. to rodzice broniącego się studenta. Który egzamin oczywiście zdał.
Oprócz przepychania studentów czy doktorantów na podstawie znajomości, nawet jeśli osiągają mierne wyniki naukowe, powszechne są plagiaty w pracach, również tych doktorskich, a nawet profesorskich. I nie jest to też nic nowego.
Przy takich przypadkach afera Goliszewskiego wydaje się wręcz śmiesznie mała. Ale to ona była wystarczająco medialna, by naprawdę zwrócić uwagę na problem. Skłoniło to też rząd do zastanowienia się jak poprawić tę sytuację. Póki co jednak nie widać, by ministerstwo nauki intensywnie myślało nad odpowiednimi rozwiązaniami. Prof. Lena Kolarska-Bobińska zapowiedziała tylko w rozmowie z „Polityką”, że powołana zostanie specjalna jednostka zajmująca się uczelnianymi patologiami.
Przy ministrze nauki i szkolnictwa wyższego zacznie działać konwent dyscyplinarny – rzecznicy od rozpatrywania spraw patologicznych. Dotychczas mieliśmy tylko Zespół Dobrych Praktyk – gdzie sprawę doktoratu przekazano. Wydaje się jednak, że sam Zespół jest zbyt miękki, nie ma kompetencji decyzyjnych.
Stosunki na uczelniach są bardzo zawikłane. Czasami trudno o rzetelne załatwianie spraw, czy rzetelne recenzje i opinie. Ludzie pracują ze sobą latami, co często warunkuje różne nierzetelne układy personalno – naukowe. Mam przykłady absolutnie nieprawdziwych stwierdzeń, pod którymi podpisały się świadomie uznane autorytety naukowe. Dodatkowo, bardzo zdolnych pracowników i badaczy jest niewielu. Większość naukowców jest przeciętna i stara się wspólnie bronić swoich interesów. Dlatego w walce z nierzetelnością nawet profesorowie o znacznym prestiżu są wobec takich postaw bezsilni. Środowisko milczy. Dlatego działania i pomoc mediów w nagłaśnianiu takich przypadków są tutaj kluczowe.
Zwyczajowa procedura wydawania dokumentu potwierdzającego stopień doktora stała się "aferą" - przedłużeniem nagonki medialnej. Przykre uczucie, ale przedsiębiorcy wiedzą, o czym mówię. Przywykli do kampanii nienawiści. Gorzej, że pod presją niemal codziennych jednostronnych publikacji ugięli się profesorowie na wydziale, który ma uczyć młodych ludzi zarządzania i mądrego podejmowania decyzji. Dla studentów to fatalna lekcja zarządzania.