Miliardy przeznaczane na szkolenia dla niezatrudnionych Polaków nie przynoszą żadnych efektów w walce z bezrobociem. A przed totalną kompromitacją ministerstwo ratują... emigranci.
– W ciągu sześciu lat – od 2003 do 2007 r. – z zarządzanego przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej Funduszu Pracy na walkę z bezrobociem przeznaczono 64 miliardy złotych – podaje Centrum im. Adama Smitha. Ogromna część budżetu Funduszu to składki obowiązkowe płacone przez pracodawców oraz osoby nieprowadzące działalności rolniczej, czyli prościej mówiąc – podatki.
Na co idzie kasa?
Pieniądze w ramach rządowej walki z bezrobociem wydano przede wszystkim na kursy dla bezrobotnych, zasiłki, szkolenia dla pracowników urzędów pracy oraz na dopłaty dla pracowników firm. Te ostatnie to m.in. ustawa o szczególnych rozwiązaniach związanych z ochroną miejsc pracy z października ubiegłego roku.
To pomysł rządu, który miał pomóc firmom mającym problemy z zachowaniem ciągłości finansowej. Chodziło m.in. o to, że gdy obrót firmy spadł o jedną trzecią, szef – zamiast zwalniać podwładnych – przenosił ich na pół etatu. Połowę pensji zatem pracownik dostawał z firmy, a część drugiej połowy wypłacano mu z rządowej kasy. Efekty? Żadne.
We wrześniu 2007 r. stopa bezrobocia w Polsce wyniosła 11,7 proc. W kolejnych latach wahała się na poziomie 12-14 proc., by we wrześniu 2014 r. – osiągnąć 11,5 proc. Ministerstwo w tej sprawie nie chce na razie zabierać głosu. Na jego stronie internetowej czytamy jednak, że sytuację panującą na polskim rynku pracy poczytuje sobie za sukces. – Tak dużego spadku bezrobocia we wrześniu nie mieliśmy od 7 lat, czyli od wybuchu kryzysu – mówi Władysław Kosiniak-Kamysz, minister pracy i polityki społecznej. – To pokazuje, że ożywienie na rynku pracy jest faktem i z optymizmem możemy patrzeć na kolejne miesiące.
Ale ekonomiści studzą ministerialny entuzjazm, bo sytuacja na polskim rynku pracy byłaby dużo gorsza, gdyby nie... emigracja. – Dwie wielkie fale emigracji z Polski, z jakimi mieliśmy do czynienia w ciągu ostatnich kilku lat pozbawiły Polskę ok. 2 mln obywateli – wyjaśnia Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha. – Obywateli, którzy – gdyby w kraju zostali – wedle wszelkiego prawdopodobieństwa w dużej mierze zasililiby grono Polaków pozostających bez pracy. To ich wyjazd uratował rządowe działania i statystyki przed całkowitą kompromitacją.
Mniej dla ZUS, więcej dla nas
Zdaniem ekonomistów problemu bezrobocia nie da się rozwiązać inwestując w kursy czy szkolenia. Niewiele pomogą też dopłaty. Problem sprowadza się bowiem przede wszystkim do zbyt wysokiego opodatkowania stosunku pracy. – Jeśli przyjmiemy, że pracownik zarabia tysiąc złotych, to – przy legalnym zatrudnieniu – pracodawca musi odprowadzić za niego składki do ZUS w wysokości 700 zł. – mówi Sadowski.
Ekonomiści przekonują. Rząd słucha, ale przekonać się nie daje. Nic dziwnego. Dziś blisko jedna trzecia wpływów do państwowego budżetu to właśnie dochody uzyskane z opodatkowania pracy.
A obniżenie składek ZUS ma – zdaniem ekspertów – działać na prostej zależności. – Jest bardzo prawdopodobne, że przy niższej stawce opodatkowania, firmy będą chętniej zatrudniać pracowników – mówi dr Grzegorz Baczewski, dyrektor departamentu dialogu społecznego i stosunków pracy Konfederacji Lewiatan. – Dzięki temu powstanie więcej miejsc pracy. A większa liczba pracowników – nawet przy niższym ZUSie – wyrówna wpływy do rządowego budżetu.
– Musimy próbować w pewnym sensie wrócić do tego systemu, który panował w Polsce przed reformami Balcerowicza i Buzka – przekonuje Sadowski. – Zanim je wprowadzono, bezrobocie nie przekraczało u nas 9 proc. Po reformie systemu emerytalnego, stopa bezrobocia wystrzeliła w górę i przekroczyła 20 proc. Sprowadzono ją w kolejnych latach do poziomu 11-12 proc., ale i to wystarczy, by znalezienie pracy w Polsce było trudniejsze niż poszukiwania Świętego Graala.
Praca w Polsce jest niemal tak wysoko oprocentowana jak wódka. Żeby zbić stopę bezrobocia poniżej dwucyfrowej stawki, trzeba przede wszystkim właśnie obniżyć ZUS.