– Gdyby część urzędników nie broniła tak zaciekle swojego papierowego świata, w Polsce żyłoby się o wiele wygodniej – Michał Tabor opowiada o kulisach walki z biurokracją. A ma o tym sporo do powiedzenia, bo to właśnie on odpowiada m.in. za program eDeklaracje, który co roku milionom Polaków ułatwia składanie deklaracji podatkowych.
W tym roku podatnicy zapewne pobiją kolejny rekord, wypełniając w internecie więcej niż 5 mln deklaracji podatkowych za poprzedni rok. System to jeden z nielicznych jasnych punktów ministerialnego królestwa fiskusa ze Świętokrzyskiej. Jest prosty, intuicyjny, a rozliczenie podatku (czwarty raz) zajęło mi 20 minut, wliczając aktualizacje oprogramowania Adobe Air i samego programu eDeklaracje). Nie trzeba kupować płyt w wydaniach specjalnych gazet, nie trzeba płacić 50 zł za wypełnienie „pita” cwaniakowi oferującemu usługi na korytarzu urzędu skarbowego. Zwyczajnie działa.
Upowszechnienie systemu zawdzięczamy pomysłowości jednego człowieka, który postanowił zwalczyć biurokratyczno-papierową hydrę. Michał Tabor to ekspert od podpisu elektronicznego, „fanatyk” cyfrowego państwa, zwolennik elektronicznej administracji. – Najczęściej słyszę w życiu to, że nie da się, albo, że to niemożliwe. Jak proponowałem, by każdy mieszkaniec mógł zgłosić SMS-em dziurę w jezdni albo awarię świateł na skrzyżowaniu, to urzędnicy przekonywali, że Kodeks Postępowania Administracyjnego wymaga, aby zgłoszenie składano w formie podania opatrzonego podpisem. Do dziś walczę z tym analogowym betonem – wspomina w rozmowie z naTemat Michał Tabor.
Granice niemożliwego
Nie inaczej było z eDeklaracjami. Kiedy w styczniu 2008 roku ruszył promowany przez Ministerstwo Finansów system wysłanie dokumentów droga elektroniczną, wymagał tzw. podpisu elektronicznego. Aby coś „podpisać”, należało kupić urządzenie za 300-500 złotych. Dlatego początkowo pies z kulawą nogą nie zainteresował się nowinką.
– Jednak już na początku rządów Donald Tusk zapowiedział, że wkrótce Polak nie będzie musiał chodzić do urzędu skarbowego, tylko łatwo wyśle sobie PIT internetem – wspomina Tabor. Już nie pamięta jak to się stało, że akurat taka niewinna obietnica stała się oczkiem w głowie rządzących. Został jednym z ekspertów mających wymyślić, jak tanio upowszechnić system. Oczywiście czego innego chciał biznes. Przecież elektroniczne tokeny dla kilkunastu milionów podatników to kupa pieniędzy do zarobienia. Lobbyści już zaczynali swój taniec. Urzędnicy palili się do przetargu.
Tabor, matematyk i informatyk z wykształcenia, myślał inaczej: – Przeanalizowałem bazy danych ministerstwa finansów. Okazało się, że fiskus wie o swoich podatnikach na tyle dużo, że podpis jest zbędny. Unikalnym potwierdzeniem tożsamości podatnika mogła być kwota jego przychodu za poprzedni rok. Tak naprawdę znał ją Kowalski i urząd, z którym się rozliczał – opowiada Tabor.
– Jak to? PIT bez podpisu? „Niemożliwe, nie da się” – komentowano. Z punktu wiedzenia biurokratów, Tabor opowiadał herezje. Gdyby na to pozwolić, każdy mógłby sobie wysłać PIT za sąsiada i nazmyślać w formularzu. Ekspert przekonywał, że nikt nie ma interesu w tym, aby składać zeznanie podatkowe za kogoś. Przypadki fałszerstw zeznań będą nieliczne, a ułatwienia ogromne.
Sprawa stanęła na ostrzu noża. Osobiście zaangażowali się Jacek Rostowski, minister finansów i Jerzy Miller, minister spraw wewnętrznych i administracji. Kiedy w 2010 roku uruchomiono PIT-y bez podpisów, deklaracje złożyło w ten sposób niewiele ponad 300 tys. Ale rok temu w ten sposób rozliczyło się już 5 mln podatników.
Szacuje się, że na każdym internetowym druku państwo oszczędza jakieś 20 złotych. Tyle ewentualnie kosztuje czas urzędnika, który przyjmuje deklarację , sprawdza z kalkulatorem wyliczenia i wprowadza do elektronicznego systemu. Kto nie wierzy, że to robota głupiego, niech zajrzy do Trzeciego Urzędu Skarbowego na ul. Lindleya w Warszawie. Na trzecim piętrze mieści się pokój rozliczania podatku VAT. Zajmują go trzy czy cztery urzędniczki obstawione kartonami pełnymi deklaracji spiętrzonymi na wysokość ponad metra (stoją pod ścianą, na podłodze, wkoło biurek). Sprawdzone i wprowadzone do systemu elektronicznego deklaracje trafiają do kartonów z napisem „zrobione”, następnie lądują w magazynie Izby Skarbowej (np. różne formularze PIT to ponad 20 mln kartek dokumentów rocznie).
Niechciany reformator
W sumie pomysł matematyka oszczędza jakieś 100 mln złotych rocznie. Niedawno ten sposób identyfikacji podatnika wprowadzano także w rozliczeniach deklaracji VAT. Przez internet trafia teraz do fiskusa ponad 23 mln różnych deklaracji. Co ciekawe, za swój pomysł Tabor nie wziął ani złotówki wynagrodzenia. Niechciany „reformator” nie dostał dyplomu, oficjalnych podziękowań, nie było uścisku ministra.
– Zachęcony sukcesem założyłem firmę konsultingową i wie pan co, nikt nie chce kupować mojej wiedzy. Gdyby część urzędników nie broniła tak zaciekle swojego świata, w Polsce żyłoby się nam o wiele wygodniej – mówi gorzko.
Michał Tabor wziął udział w tworzeniu założeń systemu ePUAP (Elektronicznej Platformy Usług Administracji Państwowej). Opracował tani sposób uzyskiwania tzw. profilu zaufanego, dzięki któremu obywatel może już kilkadziesiąt spraw (podatki gruntowe, wycięcie drzewa, zmiany w działalności gospodarczej, korespondencja z ZUS,dowody osobiste )załatwić zdalnie.
– Przeciętny obywatel ma niewielkie potrzeby związane z komunikowaniem się z urzędem. Dla większości to jedna lub dwie sprawy rocznie. Mechanizm, który ma tak ograniczone zastosowanie, nie może być oparty na haśle dostępowym, ponieważ użytkownicy nie będą go pamiętać. Konieczne jest dostarczenie mechanizmu, który będzie bardziej uniwersalny – stanie się narzędziem potwierdzającym tożsamość w różnych sytuacjach, zarówno na gruncie komunikacji z urzędem, jak i podmiotami prywatnymi, np. bankami – twierdzi ekspert.
Tyle teorii, bo realizując projekt urzędnicy wszystko popsuli. ePUAP stał się nie tylko matecznikiem słynnej infoafery, ale dane obywateli były przetwarzane przez prywatną firmę. – Całość profilu zaufanego zaszyta była w systemie kontrolowanym i utrzymywanym przez zewnętrzną firmę, pozostającą w zakresie bezpieczeństwa poza kontrolą administracji publicznej – pisał Tabor w 2012 roku. I choć przyszło mu to z ciężkim sercem, ogłosił, że nie będzie korzystał z ePUAPU bo uważa, iż nie jest on bezpieczny.