-Najważniejszą osobą, kórej nie możemy zawieść, jesteśmy my sami - mówi Marson.
-Najważniejszą osobą, kórej nie możemy zawieść, jesteśmy my sami - mówi Marson. Fot. mat.pras.

- Wszyscy myślimy, że jeśli nie rzucimy wszystkiego, by wyświadczyć przysługę bliskiej osobie, świat się zawali: zawiedziemy przyjaciół. Jeśli nie zawieziemy ich do lekarza, umrą w męczarniach. Boimy się, że stanie się coś złego i będzie to nasza wina. Stop! Trzeba dać sobie trochę czasu na decyzję i oddech - mówi brytyjska psycholożka Jacqui Marson, której bestsellerowa książka "Przekleństwo bycia miłym" właśnie ukazała się w Polsce. W rozmowie z naTemat opowiada, jak mówić "nie", nie dać pokonać się strachowi i dlaczego empatia bywa słabością.

REKLAMA
Co sprawia, że część z nas, nawet jeśli ma dziesiątki własnych obowiązków, spotkań, telefonów do odebrania i zakupów do zrobienia, rzuca wszystko, żeby wyświadczyć komuś przysługę?

(śmiech) Przekleństwo bycia miłym. Myślę, że wszyscy mamy takie dylematy. Powiedzmy, że dzwoni przyjaciółka i prosi o pomoc. Ty, zawalona robotą, chcesz odmówić i postawić swoje plany i swoje potrzeby na pierwszym miejscu. Codziennie dokonujemy setek takich wyborów i nie ma co biczować się, jeśli podejmiemy ten nie najwłaściwszy. Po fakcie można rozważyć alternatywne scenariusze: ok, powiedziałam, że pomogę, bo zawsze daję radę ze wszystkim. Radzę sobbie. Nie chciałam jej zawieść. Chciałam, żeby wiedziała, że może na mnie liczyć. A tak naprawdę mogłaś powiedzieć: rozumiem, że jesteś w trudnej sytuacji, ale tym razem nie dam rady. Jak chcesz, zadzwonię do innej naszej koleżanki, może ona będzie miała czas.
W takim przypadku mnożą się czarne scenariusze...

O tak, wszyscy myślimy, że jeśli nie rzucimy wszystkiego, świat się zawali: zawiedziemy przyjaciół. Jeśli nie zawieziemy ich do lekarza, umrą w męczarniach. I będziemy niedobrymi przyjaciółmi. Boimy się, że stanie się coś złego i będzie to nasza wina. Stop! Trzeba dać sobie trochę czasu na decyzję i oddech. Pozwolić sobie działać racjonalnie, a nie pod wpływem ciała migdałowatego, które odpowiada za generowanie negatywnych emocji, agresji i reakcji obronnych. Daj sobie pięć minut na znalezienie rozwiązania między czernią i bielą, czyli totalnym zignorowaniem własnych potrzeb i obawą, że jeśli nie pomożesz, wydarzy się katastrofa.
Do tego dochodzi strach, że jeśli nie pomożemy, nie zrezygnujemy z własnych spraw, ta osoba przestanie nas lubić.

To bardzo często motywacja - strach przed tym, że jeśli postawimy siebie i swoje potrzeby na pierwszych miejscu, stracimy sympatię otoczenia czy tej jednej konkretnej osoby. Jeśli wyświadczamy komuś przysługę, na którymś poziomie mamy poczucie, że zbieramy sobie punkty w banku, że ktoś będzie nam coś dłużny. Często występuje więc konflikt: kogo zawiedziemy? Siebie czy kogoś innego? Trzeba zastanowić się, co jest ważniejsze. Najważniejszą osobą, której nie możemy zawieść, jesteśmy my sami.
logo
Fot.mat.pras.
Zawsze więc trzeba robić bilans?

Nie, to zbyt wyczerpujące i pracochłonne. Problem w tym, że tak długo byliśmy mili i tak się do tego przyzwyczailiśmy, żę robimy to automatycznie, bez refleksji. W końcu robimy to od dziecka - uczeni tego przez rodziców czy te dzieci na podwórku, które miały większe zdolności przywódcze. Chcemy być lubiani, więc często rezygnujemy z siebie.
Strach to nasza główna motywacja?

Tak, bo to strach utrzymywał nas przez tysiąclecia przy życiu. Wszystkie zwierzęta, także gady, mają ciało migdałowate, które w porę ostrzega o zagrożeniu. Nasze działa wyjątkowo sprawnie, bo jesteśmy na szczycie łańcucha życia na Ziemi. Dlaczego? Bo jesteśmy tacy dobrzy w przetrwaniu. Dzięki strachowi. Na swoje warszaty przynoszę wielkiego pluszowego tygrysa i tłumaczę, że nasze ciało migdałowate jest po to, żeby ostrzec nas przed zagrożeniem, jakmi jest ten drapieżnik - widzisz tygrysa na sawannie i uciekasz, gdzie pieprz rośnie. Tyle tylko, że większość z nas nie mieszka na sawannie. Ale ciało migdałowate ciągle działa i szuka zagrożenia w najróżniejszych sytuacjach.
Z Twojej książki "Bycie miłym to przekleństwo" wynika, że owi "przeklęci" to często perfekcjoniści - biorą sobie dużo na głowę, pomagają wszystkim dookoła, bo chcą być we wszystkim najlepsi. Najlepsi w pomaganiu, najlepsi w przyjaźni...

Tak, to często osoby, dla których bycie po prostu przyjacielem to za mało. Oni muszą być najlepszym przyjacielem. Takim, który najszybciej biegnie z pomogą. Takim, który udziela jej najlepiej. Nie wystarczy być dobrym, trzeba być najlepszym. Nie da się być najlepszym we wszystkim!
Dobrze jest być miłym, niedobrze - zbyt miłym. Boimy się, że jeśli nie będziemy milutcy i pomocni, natychmiast wylądujemy po drugiej stronie skali, postrzegani jako narcystyczni, skrajnie indywidualistyczni psychopaci. A to nieprawda.
Zdaje się też, że "przekleństwo bycia miłym" dotyczy głównie tych osób, które wyróżniają się empatią.
Nie rodzimy się ze schematami myślenia i działania. Nabywamy ich z czasem. Empatia także jest wyuczonym zachowaniem. Może ktoś, kto jest bardziej wrażliwy - ale to już kwestia temperamentu - ma większe skłonności do empatii, czyli bardzo kreatywnej wyobraźni. Syn mojej przyjaciółki, który cierpi na odmianę autyzmu, został nauczony empatii, co udowadnia, że to cecha nabyta. Spójrzmy też na psychologiczne modele wychowania - jeśli chłopiec płacze, bo jego koledze zepsuł się rowerek, prawdopodobnie usłyszy od swojego taty: nie płacz, bądź dzielny! Dostaje więc komunkat, że empatia to słabość, kalectwo. Dlatego mężczyni są mniej empatyczni niż kobiety.
logo
Fot.mat.pras.
Podczas gdy chłopcy są uczeni, żeby byli dobrzy w rywalizacji i nie rozklejali się, dziewczynki uczy się, by były miłe, współczujące i dzieliły się ostatnim cukierkiem z koleżanką z ławki. Kobiety są bardziej "przeklęte"?

Tak. W dużej mierze wynika to ze stereotypowego postrzeganie ról płciowych. Spójrzmy na Bliski Wschód i radykalny islam - dziewczynki są uczone, że nie mogą same wychodzić z domu, pokazywać włosów, muszą być podległe mężczyznom... Później wyrastają z nich kobiety, które myślą w ten sposób. Wychowanie ma więc zasadnicze znaczenie. Patriarchat jest stary jak świat, to mężczyźni rządzili nim od tysiącleci. Teraz są dość zaniepokojeni rosnącą siłą kobiet, które zaczynają rozumieć, że nie muszą być milutkie, wiecznie współczujące i opatrujące rany.
Tyle tylko, że jeśli grają na zasadach mężczyzn, czyli są skupione na sobie, na rywalizacji, silne, sa postrzegane jako "suki". Co ciekawe, często jest też tak, że kobiety pracujące w biurze także tam odgrywają role gospodyń - pytają, czy ktoś może napiłby się kawy, dbają o prezenty urodzinowe dla współpracowników...
Brzmi podejrzanie znajomo. Brzmi jak rozszerzona definicja matki-Polki, kwoki dbającej o potrzeby całego świata, tylko nie swoje. Świętej.

Poświęcająca się dla swojej rodziny, cierpiąca, oddająca ostatnie grosze swoim dzieciom... Tak, zdecydowanie mam wrażenie, że ta figura jest w Polsce bardzo silna. Myślę, że decydującą rolę ma tu katolicyzm, gdzie kobieta ma zadanie bez końca się poświęcać i żyć dla innych. Moja książka jest niezwykle popularna w Irlandii, równie katolickim kraju, gdzie podobnie postrzega się rolę kobiety. Kluczem jest uczenie się, powoli, asertywności.
Każdy z nas ma potencjał, by być asertywnym?

Na pewno nie każdy. Każdy, kto czuje, że jest dziedzina, w której chce być inny, może zacząć bardzo delikanie, powoli, z wyrozumiałością dla siebie, wprowadzać zmiany. Zmieńmy 1 proc. Na początek. Jeśli zaczniemy od dużych zmian, nasze najgorsze strachy związane z odmową staną się samospełniającą się przepowiednią.
Dlaczego?

Bo nasze strachy zaczynają się spełniać. Jeśli ostro komuś odmawiam, bo czuję, że mam dość, ludzie zaczynają się dziwić - jak to, zawsze pomagała, a teraz mówi "nie"? A to świnia! Będą źli, będą starać się ukarać osobę, która odmawia. Lepiej więc wprowadzać zmiany powoli.
logo
Fot.mat.pras.