Z mitycznymi “strefami szariatu” (czy też “no go zones”) w Europie są dwa poważne problemy. Jedna strona wyolbrzymia zjawisko, tworząc wrażenie, jakby całe miasta oddano we władanie muzułmanom. Druga bagatelizuje, twierdząc, że żadnych odizolowanych stref z imigrantami nie ma. Obie nie mają racji. A gdzieś po środku jest prezes PiS Jarosław Kaczyński.
Straszenie szariatem
– 54 strefy, gdzie obowiązuje szariat i nie ma żadnej kontroli państwa – tak o muzułmańskich imigrantach w Szwecji mówił ostatnio w Sejmie prezes Kaczyński. Natychmiast odpowiedziała mu szwedzka ambasada, pisząc na Twitterze, że “w Szwecji obowiązuje szwedzkie prawo”. W ten sposób wywiązał się spór o to, czy “strefy szariatu” naprawdę istnieją – nie tylko w Szwecji, ale też krajach takich jak Wielka Brytania czy Francja.
Najpierw jednak o samym wystąpieniu prezesa PiS. Straszenie scenariuszem, w którym 10 tys. uchodźców sprawia, że “Polacy przestają być gospodarzami we własnym kraju”, oceniam jak najgorzej. Tak jak sugestie, że muzułmanie w Polsce mogą utworzyć “strefy szariatu”. To cyniczna gra na najprostszych fobiach i stereotypach, która ma prowadzić do jednego celu – wyborczego zwycięstwa PiS.
Jest jednak coś, w czym Kaczyński się nie myli. A przynajmniej nie tak, jak chcieliby ci, którzy twierdzenie o imigranckich “strefach” nazywają bzdurami. Otóż “no go zones” to nie wymysł islamofobów. Jasne, to przedmiot manipulacji i uproszczeń, ale jest wystarczająco dużo powodów, by uznać, że takie strefy naprawdę istnieją. Wątpliwość dotyczy tego, co się mieści w tym pojęciu.
Gdzie rządzi religia
Najbardziej wymowny jest przykład Francji. Sam pisałem w naTemat, że strefy “no go” funkcjonują chociażby w północnej Marsylii.
Obszary, jak ten opisany wyżej, nazywa się oficjalnie “Wrażliwymi Strefami Miejskimi” (Zones Urbaines Sensibles). Określenia “strefa no go” czy “strefa szariatu” stały się synonimami, mimo że nie w każdym przypadku właściwie oddają sytuację. Ale generalnie oznaczają terytoria, na których państwo nie jest w stanie sprawować władzy, nie ryzykując strzelanin i innych aktów przemocy.
"No go" kontra "półautonomia"
Dylematy wokół “no go zones” dobrze opisał znany komentator i historyk Daniel Pipes. Jak stwierdził w jednym z tekstów, z jednej strony zachodnioeuropejskie państwa mogą interweniować wszędzie i o każdej porze, a ich przewaga siły – militarnej czy policyjnej – oznacza, że nie oddały kontroli całkowicie. Jako przykład podaje wydarzenia z Belgii, gdzie dochodziło do nalotów w muzułmańskich dzielnicach.
“Z drugiej strony rządy często wolą nie egzekwować swojej władzy w regionach z muzułmańską większością, pozwalając im na autonomię, łącznie z szariackimi sądami (w niektórych przypadkach). Alkohol i wieprzowina są w tych strefach zakazane, poligamia i burki powszechne, a policja wkracza tam bardzo ostrożnie. Poza tym muzułmanie nie ponoszą odpowiedzialności za występki, które dla reszty populacji są zakazane – opisuje.
Łatwo przedstawiać takie zjawisko jako miejską legendę, która niewiele ma wspólnego z prawdą. (zrobił tak np. serwis Bloomberg.com). Ale są dowody. Pipes przypomina skandal z dziećmi wykorzystywanymi seksualnie w angielskim Rotherham. W latach 1997-2013 gang muzułmanów wykorzystał około 1400 dziewczynek. Śledztwo wykazało, że policjanci wiedzieli, ale nie interweniowali.
Inny przykład – operacja “Koń trojański”, w ramach której radykalni muzułmanie w Birmingham przeprowadzali plan przejęcia szkół i wprowadzenia w nich nauczania zgodnego z ich poglądami.
Daniel Pipes nie ma wątpliwości, że takie historie potwierdzają, iż w wielu miejscach to muzułmanie faktycznie sprawują władzę. Dylemat jest definicyjny. Pipes pisze, że sam nie jest zwolennikiem określenia “no go zones”, a woli “obszary o ograniczonej autonomii”, bo według niego jest bardziej precyzyjne. Ale czy można się dziwić, że z braku laku to pierwsze pojęcie weszło do powszechnego użytku?
Tłumaczyć, nie zaprzeczać
Według mnie – nie. To, co jest kluczowe, to wyjaśniane kontekstu i powtarzanie do skutku, co się za umownymi ‘strefami no go” kryje. Trzeba podkreślić np. fakt, że czynnik religijny jest w takich przypadkach jednym z wielu. “Wrażliwe Strefy Miejskie” charakteryzuje wysokie bezrobocie i przestępczość. Te same czynniki społeczne sprawiają, że w Stanach Zjednoczonych też jest wiele wyjątkowo niebezpiecznych miejsc, gdzie służby boją się zapuszczać. Tutaj dochodzi jeszcze religia.
W niektórych dzielnicach przy okazji piątkowych modłów ulice regularnie są zamykane, a uzbrojeni i zamaskowani muzułmanie ustawiają własne posterunki. Laicka Francja nie pozwala na zasłanianie twarzy. Nijak mają się do tego zdjęcia całkowicie zasłoniętych marsylianek, głównie arabskiego pochodzenia.Czytaj więcej