Aleksander Doba, Podróżnik Roku "National Geographic"
Aleksander Doba, Podróżnik Roku "National Geographic" Fot. Pawel Malinowski / Agencja Gazeta

Dwa razy - jako pierwszy człowiek w historii - samotnie przepłynął Atlantyk kajakiem używając tylko siły własnych mięśni. I już szykuje się do następnej wyprawy, choć ma 69 lat! Nie straszny mu wiek, ani zalecenia lekarzy. Niejeden młody mógłby mu pozazdrościć energii, optymizmu i siły charakteru. I tego, że dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Marzenia można spełniać. Tylko trzeba wiedzieć jak. Jego przed tym nic nie powstrzyma. "Jednym z niebezpieczeństw jest to, żeby mnie lekarze nie wzięli na badania przed wyprawą. „A proszę pana. Stan zdrowia jest taki, że lepiej koło cmentarza się kręcić, żeby nie było kłopotu z transportem ciała, a nie tu o wyprawie myśleć” - mówi naTemat Aleksander Doba. Rocznik 1946.

REKLAMA
Zupełnie pan się nie zmienił. Ta sama twarz, ta sama broda. Jakby pan dopiero z wyprawy przez Atlantyk wrócił.
Żona by mnie nie poznała. 2 sierpnia obchodziliśmy 40-lecie ślubu. A ona mnie nie zna bez brody. Tylko bezpośrednio po wyprawie demonstrowałem dłuższą i brodę, i włosy. Żeby pokazać upływ czasu. Co oznaczało więcej pracy, bo częściej trzeba te włosy myć. Zrozumiałem dziewczyny z długimi włosami jak muszą o nie dbać.
I jak pan sobie z tym radził na środku oceanu? W małym kajaku? Przez 167 dni?
Miałem najlepszy szampon świata. Z najniższej półki, najtańszy, za 3,20 zł chyba. Spisywał się dobrze, bo mydło w słonej wodzie – nawet w naszej bałtyckiej – nie sprawdza się.
Nie pieniło się.
Nie, gorzej. Jakby się kamieniem szorowało. Sól tak działa. A szampon jest doskonały do wszystkiego. Płynąłem w rejon tropikalny, a w tropiku jest gorąco, więc często się pociłem. Myłem się kilka razy na dobę. Włosy kilka razy w tygodniu.
A wokół tyle wody. Aż by się chciało wskoczyć.
Chciałem, ale jak zobaczyłem, że rekin się czai, to mi chęć odeszła. Nigdy podczas ostatniej wyprawy nie zanurzyłem się w oceanie.
logo
Wraz z żoną podczas wizyty w Pałacu Prezydenckim Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Pana żona to musi mieć anielską cierpliwość. Próbowała powstrzymać pana przed tymi wyprawami?
Tego tak bym nie nazwał. Ona próbowała je storpedować. Wybić mi z głowy te pomysły. To były trudne czasy dla niej i dla mnie. Nie można być jednocześnie na wyprawie i w domu. To jak z tymi, którzy wspinają się wysoko w górach. Gdyby z jakichś względów nie mogli swojej pasji realizować, byliby nieszczęśliwi. A pasja jest tak silna, że zostawiają rodziny. Wszyscy obiecują, że wrócą.
A pan miał przepłynąć Atlantyk w 4 miesiące, a zrobiło się pół roku. Żona odchodziła od zmysłów.
W tym czasie przeżyłem 8 sztormów. Najdłuższy trzymał mnie trzy dobry. Fale coraz większe, nic nie mogę zrobić. Byłem wkurzony, ile to będzie trwać? Nie czułem zagrożenia życia, bo kajak miał dwie właściwości. Był niezatapialny i nie mógł pływać do góry dnem. Fale mogły go wywrócić, ale to była równowaga chwiejna i musiał sam wrócić do pozycji dnem na dół. Można go podziurawić, całkowicie zanurzyć a on i tak wypłynie.
Pod koniec podróży na 40 dób utknąłem w Trójkącie Bermudzkim. Proszę sobie wyobrazić, że jest pani w parku i nie może z niego wyjść. Ma pani trzy minuty do skraju parku, a przez godzinę nie może się z niego wydostać. Jakież byłoby to denerwujące.
Pojawiły się myśli o poddaniu się?
Nie. Czekałem tylko na zmianę wiatrów. Bo w Trójkącie Bermudzkim normalnie 60 procent wiatrów wieje z południa, a ja trafiłem na 80-90 procent. Znalazłem się w pułapce wiatrowej. Wtedy najbardziej intensywnie pracowałem, żeby się stamtąd wyrwać. W końcu ster mi się urwał. Różne są przygody. Albo niedogodności. Jak spanie na torbach z zapasami. Jak mocniejsza fala przypłynie, to człowiek zaraz otwiera oczy. Budzę się, otwieram właz, patrzę, czy jakieś światła widać w pobliżu, znaczy statek i śpię dalej.
Nie dłużyło się?
A czemu miałoby? Ani razu się nie nudziłem. Z ciekawości obserwowałem punkt na mapie, gdzie jestem, według GPS. Gwiazdy, wschód słońca. Często przed świtem pracowałem, bo nie było takiego upału. W tropiku godzinę po wschodzie już jest upał.
Nie miał pan nagle ochoty rozprostować nóg? Przejść się choć parę kroków?
A miałem. Bo właściwie pełzałem na czworaka po kajaku. Robiłem przysiady. Musiałem jakoś ćwiczyć nogi. Po tym, jak odsalarka wody o napędzie elektrycznym odmówiła posłuszeństwa i została mi tylko odsalarka o napędzie ręcznym, ustawiłem ją tak, że napędzałem ją nogami. I tak ćwiczyłem. Jak po pierwszej wyprawie zszedłem z kajaka, to faktycznie byłem zdziwiony, że chodzę.
logo
Wnętrze kajaka Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Patrzę i zastanawiam się, skąd pan czerpie siły do wiosłowania.
Jem chleb i popijam piwem.
???
Nie będę udawał, że jestem abstynentem. Lubię piwo. Ale z umiarkowanym spożyciem.
Jakaś siłownia? Trening?
Niestety, nie.
Gimnastyka w domu? Poranna, wieczorna?
Nie, nie mam czasu.
To jak się pan przygotowuje do wypraw?
Do pracy jeździłem na rowerze. A poza tym jestem turystą kajakowym, a turysta nie chodzi na siłownię. Przyznam, że nudzi mnie to . Przed wyprawą przez Atlantyk wiedziałem przecież, że będzie to kilka miesięcy intensywnego wysiłku. Dlatego nie wystartowałem jak sprinter, stopniowo zwiększałem dawki. To był mocny trening, który sprawdził się przed metą i to dosłownie.
Ostatnie 30 godzin wiosłowałem bez przerwy. Cały dzień, całą noc, i jeszcze kawałek następnego dna. Wtedy byłem już całkowicie wyczerpany, ale miałem bardzo silną motywację. Wiedziałem, że na mecie, na Florydzie czekają na mnie tłumy. Ogłosili moje święto. Jak miałem nie wiosłować. Chciało mi się spać, ale myślałem „Tam ludzie czekają, dam radę”. Na początku nie dałbym rady, ale potem tak.
Wielu młodych ludzi często właśnie mówi, że nie da rady czegoś zrobić. „Nie uda mi się”, nawet nie próbują. Są zabiegani, zestresowani…Widzi pan to?
Z reguły jest tak, że starsze pokolenie krytykuje młodych. Mówi, że „A, za naszych czasów”. Też słyszałem to, gdy byłem młody. I teraz co? Też mam udawać starego i marudę? Jestem tolerancyjny, młodzi muszą się wyszumieć. Dziś mają na pewno więcej możliwości. Inna młodzież. Bardziej otwarta na świat.
Tylko jak zrobić, żeby uwierzyć, że nie ma rzeczy niemożliwych? Że można dać radę?
Stawiać dobre cele, możliwe do realizacji. Nie dać się wpędzić w pułapkę. Ja staram się koncentrować na celu, na tym co mam zrobić. A nie na kłopotach, trudnościach. Bo myśląc o problemach, staramy się mieć wspaniałe usprawiedliwienie „dlaczego nie mogę tego zrobić”. Dla uspokojenia własnego sumienia. To jest pułapka. Chcąc osiągnąć ambitny cel, trzeba te kłopoty i trudności odstawić na bok. I działać tak, jakby ich nie było.
Łatwo powiedzieć. Nie każdy wypłynie kajakiem na ocean.
Ale to jest istota rzeczy. Jak zabrniemy w ślepą uliczkę, to nie dotrzemy do celu. Trzeba się szybko zorientować, że to nie jest właściwa droga, postawić znak, że to jest ślepy zaułek. A tych ślepych pułapek jest dużo. Omijamy je. I koncentrujemy się na tym, co chcemy osiągnąć. To działa w różnych dziedzinach. Nie tylko w podróży. Najpierw jest marzenie. Potem trzeba konsekwentnie przygotować się do jego realizacji, a potem je realizować.
Pan skrupulatnie przygotował swoje zapasy na pokład. Brał pan pod uwagę, że to jedzenie i woda, może się jednak skończyć?
Oczywiście. Ale żeby mnie to nie zaskoczyło, miałem tych różnych zapasów na tyle dużo, że mi starczyło. Wszystko miałem, również dużo wody. Byłem zabezpieczony.
logo
Lista rzeczy zabranych na wyprawę liczy 87 punktów Fot. Fragment książki "Na oceanie nie ma ciszy"
Gotowanie na pokładzie?
Miałem kuchenkę gazową na gaz propan butan. Nadawała się właściwie do zagotowywania wody. Na początku gotowałem ryż, makaron, ale stwierdziłem, nigdy więcej. Tylko gotować wodę. A żywność liofilizowaną, której zabrałem najwięcej, wystarczyło zalać gorącą wodą, wymieszać i zjeść.
Podobno były też latające ryby. Jak smakują?
Bardzo. Ale zanim się przekonałem…Nie wiedziałem, czy je można jeść. Najpierw je gotowałem, są wielkości śledzia. Spróbowałem fileta. Pycha. Przez dwa dni się dobrze czułem, nie zaszkodziła mi ta ryba, odstawiłem gotowanie i jadłem tylko na surowo. Bardzo dobre, polecam. Tylko muszą być świeże, trzeba się daleko po nie wybrać.
Czy coś jednak zaskoczyło pana na tym oceanie?
Byłem zdziwiony, jak sól głęboko wnika w skórę. Nie wiedziałem o tym. Wilgoć na oceanie jest wszędzie, sól wszędzie się osadza. Musiałem zabrać specjalne beczki, w których trzymałem m.in. dokumenty czy sprzęt elektroniczny, bo sól bardzo je niszczy. Prania nie da się wysuszyć, choć słońce grzeje. Sam czułem, że jestem solą mocno i głęboko nasączony.
Podczas pierwszej wyprawy nie miałem krążków na drążek kajakowy, a bez nich słona woda bardzo mi dłonie rozpuszczała. To był mój największy błąd jako doświadczonego kajakarza. W drugiej wyprawie już miałem. A podczas ostatniej wyprawy na ciele pojawiła się nieprzyjemna, czerwona wysypka. Swędzące, lekkie wrzodziki. Cierpiałem na nią, bo nie stosowałem się do zaleceń lekarzy.
Co powiedzieli?
„Panie, niech pan utrzymuje skórę w suchym i daleko od słonej wody”. Prosta rada? Chyba siedząc w domu, bo tu mi skóra nie dokucza. Tylko ja ich nie posłuchałem (śmiech).
logo
Biografia Aleksandra Doby Fot. materialy prasowe
I jeszcze planuje pan kolejną wyprawę.
A, tak. Według planu powinna się rozpocząć 14 maja 2016 roku – z Ameryki Północnej do Europy. Jednym z niebezpieczeństw jest to, żeby mnie lekarze nie wzięli na badania przed wyprawą. „A proszę pana. Stan zdrowia jest taki, że lepiej koło cmentarza się kręcić, żeby nie było kłopotu z transportem ciała, a nie tu o wyprawie myśleć”. Żeby tego raczej uniknąć to ja mówię „Po wyprawie to ja się chętnie dam zbadać”. Przed to raczej nie.
Nic Pana nie powstrzyma?
Tylko brak funduszy.
Ile taka wyprawa kosztuje?
Dużo. Oficjalnie jestem emerytem, skończyłem 69 lat. Emeryta nie stać na to. Dlatego szukam sponsorów. Mam nadzieję, że wszystko da się zrobić.
Znany podróżnik z tytułami pewnie chętnie przyciąga sponsorów.
Te tytuły bardzo mnie zaskoczyły. Nawet nie wiedziałem, że takie konkursy są. Nie wyruszałem po to, by je zdobyć. Ale, jak się dowiedziałem, to jest to frajda. Cieszę, że faktycznie czegoś dokonałem.
logo
Po powrocie z pierwszej atlantyckiej wyprawy Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Zaszczepił pan synom trochę swojej pasji? Kajaki są obecne w domu?
Turystyka kajakowa jest zaraźliwa. I synowie, i żona pływają. Moja żona potrafi pływać samodzielnie. Jedynką. Wtedy jest duża frajda. Zachęcam dziewczyny, żeby tak pływały.
A żeby przepłynąć kajakiem ocean, jakim trzeba być?
Polecam turystykę kajakową, ale nikomu nie polecam przepłynięcia oceanu kajakiem. Naprawdę trzeba być dobrze przygotowanym, mieć duże doświadczenie. Jakby ktoś chciał się tak wybrać, to ja go zapraszam do mnie, żeby wybić to z głowy. Albo przedstawić, co trzeba zrobić, by było to realne i bezpieczne.
Czyli?
Trzeba mieć odpowiednie doświadczenie życiowe i mocną psychikę. Ja się sprawdziłem w różnych sytuacjach. Młodemu człowiekowi trudno jeszcze stwierdzić, że ma mocną psychikę. Dopiero różne dokonania nas budują, wzmacniają, dają podstawy do ambitniejszych planów.
Kiedy pan poczuł, że ma mocną psychikę?
Utwierdziłem się, gdy w Brazylii napadli na mnie bandyci. Sukces, że żyję. Gdy później analizowałem swoje zachowanie i rozmawiałem z psychologami, to mówiono mi, że nikt nie dałby mi lepszej rady, jak sam się wtedy zachowałem. Intuicja. Nie miałem przecież żadnych szkoleń.
Czyli żadna woda, żaden ocean.
Najgroźniejsi okazali się ludzie.

napisz do autora:katarzyna.zuchowicz@natemat.pl