Na początku września do kin wejdzie film "Smoleńsk". Już w zwiastunie możemy usłyszeć o operatorze polskiej telewizji, który jako pierwszy dotarł na miejsce, a później miał zginąć w tajemniczych okolicznościach. A Sławomir Wiśniewski żyje, ma się dobrze, i opowiada jak próbował wytłumaczyć to twórcom filmu.
Po latach przygotowań na ekrany kin trafi wreszcie film "Smoleńsk" Antoniego Krauzego. Przedsmak tego, co zobaczymy na ekranie daje nam zwiastun. Jest w nim scena, w której słyszymy o operatorze polskiej telewizji, który jako pierwszy był na miejscu katastrofy, ale materiał nigdy nie ujrzał światła dziennego, a on sam zmarł w Moskwie w niewyjaśnionych okolicznościach.
Tym operatorem był Sławomir Wiśniewski, montażysta z TVP, który kiedy usłyszał huk, wziął swoją kamerę i pobiegł na lotnisko. Został zatrzymany przez rosyjskie służby, które chciały mu odebrać nagranie (wydał im inną kasetę) i wypuszczony dopiero po godzinie.
Prawica szybko zaczęła go mylić z innym operatorem polskiej telewizji – Krzysztofem Knyżem z TVN, który rzeczywiście zmarł krótko po katastrofie. Ale nie było go w Smoleńsku, bo już wtedy leżał w moskiewskim szpitalu chory na sepsę. Wkrótce przewieziono go do Warszawy, gdzie zmarł. Ale prawicy nie przeszkadzało to w tworzeniu teorii spiskowych. I w przekonywaniu, że autor nagrania ze smoleńska nie żyje.
– Uśmiercać mnie bez mojej wiedzy, to tak trochę głupio – relacjonuje "Polityce" swoją rozmowę z twórcami filmu. Opowiada, że byli kompletnie głusi na jego argumenty. Ostatecznie udało mu się wynegocjować, że na końcu filmu pojawi się plansza "z uwagi na dobro osób do tej pory żyjących, a będących świadkami lub uczestnikami tych zdarzeń pewne fakty zostały dopasowane do potrzeb fabuły". I 4 tysiące za prawa autorskie do filmu – inaczej w "Smoleńsku" pokazano by kradziony materiał.