To oni są najsilniejszą podporą wszechwładzy, którą cieszy się dziś Jarosław Kaczyński. Oni wydatnie pomogli wynieść go na tę pozycję przed rokiem. Z punktu widzenia walki o utrzymanie władzy są środowiskiem znacznie ważniejszym dla Prawa i Sprawiedliwości niż najwierniejszy elektorat schodzący się na miesięcznice smoleńskie, czy ci, których głosy kupiono za 500 zł na dziecko lub karabin. Bo gdyby tylko zechcieli, znowu szybko mogliby pozbawić rządzących absolutnie wszystkiego.
PiS zależy nie tylko od dłużników Prawo i Sprawiedliwość zawdzięcza obecną pozycję wielu zbiegom politycznych okoliczności. O tym, że Jarosław Kaczyński w ciągu kilku miesięcy przejął kontrolę nad Pałacem Prezydenckim, Kancelarią Prezesa Rady Ministrów i większością parlamentarną zadecydowało nie tylko zmęczenie poprzednią ekipą rządzącą.
Niebagatelne znaczenie miał też "idealny" dla radykalnej prawicy wybuch kryzysu migracyjnego. Coraz głośniej mówi się też o tym, iż swoją rolę w ostatniej zmianie władzy mogła odegrać rosyjska agentura i jej potężna machina propagandowa. Nie bez znaczenia były oczywiście też hojne propozycje socjalne. No i obietnice prowadzenia polityki w znacznie mniej kontrowersyjny sposób niż było to w czasach osławionej licznymi aferami i nadużyciami władzy IV RP, która już po dwóch latach została skazana na upadek.
To wszystko sprawia, iż po przejęciu władzy PiS miał wielkie grono dłużników. Jednak wbrew wszelkim pozorom, wszechwładza Jarosława Kaczyńskiego nie jest uzależniona przede wszystkim od łaski tych, których zdobył przelewami na 500 zł na dziecko lub karabin. Nie trzymają go w strachu o stołek młodzi Polacy czekający na mieszkania, czy zadłużona po uszy we frankach klasa średnia, której obiecano, że państwo naprawi błędy popełnione przez nią przy zaciąganiu kredytów.
Pozycja Kaczyńskiego i spółki nie zależy też od tego, czy spełnią nadzieje tych, którzy chcą "Polski tylko dla Polaków". Ani tych, którzy już postanowili w hierarchii państwowej postanowili postawić Jezusa Chrystusa wyżej niż Jarosława Kaczyńskiego. Tym bardziej to wszystko nie trzyma się na łasce zagranicznych wpływów.
Wszystko w ich rękach
Istnieje inna, znacznie silniejsza od wszystkich wymienionych powyżej grup, od której bezpieczeństwo Jarosława Kaczyńskiego i całego PiS zależy w głównej mierze. Są to ludzie, którzy najwydatniej pomogli obecnej ekipie łatwo dojść do władzy. W każdej chwili mogą ją jednak PiS odebrać.
Nieco spokoju rządzącym może dawać tylko niechęć tych ludzi do zbytniego wysiłku. Kiedy zdecydują się wreszcie na działanie, słupki poparcia polecą na łeb na szyję, a wrzenia ulicy nie da się zatrzymać żadną ustawą ograniczającą wolność zgromadzeń. Pożegnanie Jarosława Kaczyńskiego z władzą będzie wtedy kwestią kilku chwil. Jak wtedy, w pamiętnym 2007 roku, gdy Kaczyński nie wytrzymał ich presji i poddał się.
Kto ma w Polsce aż tak wielki wpływ na władzę? Być może część tych osób przypadkiem czyta ten tekst w tej samej chwili, co wy. Być może siedzą obok was w biurze lub jadą jednym autobusem. I są zupełnie nieświadomi tego, jak wielką mają moc. To, jak wygląda dzisiejsze państwo zależy bowiem od całej rzeszy Polaków, którzy nadal, gdy mowa o polityce, odpowiadają: wyje*ane.
To ci, którzy na wybory nie chodzą. A jeśli już idą, to dla zwykłego hazardu, by skreślić jakiekolwiek robiące dobre wrażenie nazwisko. To ci, którzy unikają wiedzy o polityce, kraju i świecie, by się nie denerwować lub nie nudzić. To ci, którzy mówią, że ich to wszystko nie obchodzi, bo z polityką nie mają nic wspólnego. To ci, którzy uważają, że tylko od nich zależy, czy będą żyć godnie i bezpiecznie.
Według badań CBOS, ponad 25 proc. Polaków umykają nawet ważne wydarzenia, a jedna piąta obywateli w ogóle nie interesuje się polityką. Tylko do 4 proc. uważnie śledzi wydarzenia w kraju i na świecie. Jeszcze gorzej jest z młodymi Polakami. Prawie jedna trzecia uczniów ostatnich klas szkół ponadgimnazjalnych przyznaje się do braku zainteresowania sytuacją polityczną, a jedna czwarta nie potrafi odnotować w porę ważnych wydarzeń. Absolutnej większości z tak żyjących Polaków nie przeszkadza to jednak wierzyć, iż nie mają żadnego wpływu na to, co robi rząd.
Łatwo dali, łatwo odbiorą...
Dlaczego więc nie uważać ich za najpotężniejszą siłę, od której uzależniona ma być przyszłość "dobrej zmiany"? Po pierwsze, to właśnie dzięki nim można wygrywać wybory z nierealnymi obietnicami i rządzić wedle widzi mi się. Po drugie - co ważniejsze - od czasu do czasu ci ludzie biorą się jednak do swojej obywatelskiej roboty. I wtedy w gabinetach rządowych robi się gorąco.
Przekonała się o tym niegdyś Akcja Wyborcza "Solidarność", która w kilka lat po zaliczeniu wielkiego sukcesu musiała odejść w niełasce i całkowicie zniknąć ze sceny politycznej. O tym, jak to jest, gdy ludzie przestają mieć "wyje*ane" w politykę, mogą opowiedzieć też Leszek Miller i inni politycy SLD. W 2001 roku zaczynali rządzić Polską z rekordowym poparciem, by szybko je roztrwonić i na lata trafić do politycznego planktonu.
Swoje traumatyczne przeżycia w tym temacie ma też Jarosław Kaczyński, który wspomnianą wcześniej IV RP kierował tak, że już po dwóch latach znowu zmobilizował do zainteresowania się polityką rekordowo wielu Polaków. I nie wytrzymał, gdy aż tylu obywateli krytycznie patrzyło mu na ręce. Powtórka z tej historii to tylko kwestia czasu.